sobota, 4 kwietnia 2015

Między boilerem a kaloryferem

OK, 1 kwietnia minął. Ja siedziałem w Krakowie na zdjęciach i nie mogłem się przeglądnąć. Znaczy ocenić. Publikuję więc tyle, ile mogę.

Obiecałem, że się sobie przyjrzę. No i tak….

Oto ja pomiędzy boilerem a kaloryferem:


Bradleyem Cooperem jeszcze nie jestem, ale nie przerywam procesu. Do 1 czerwca jeszcze dwa miesiące. Byłbym w lepszym miejscu, gdyby nie to, że miałem w tym czasie prawie 40 dni zdjęciowych, wyjazdowych, podczas których po prostu nie mogłem ćwiczyć.

No a to ja na drążku:


Sukces! Sukces, kurwa mać! Tak jak mówiłem, tak zrobiłem! Umiem się podciągnąć!!!!

Po trzech miesiącach diety i ćwiczeń projekt Bradley Cooper wygląda tak:

1. Czuję się zajebiście.
2. Mam dużo bardziej zwięzłe ciało
3. Zaczynam czuć siłę.
4. Mogę się podciągnąć!!!! 2 pełne razy podchwytem!
5. Kaloryfera nie mam jeszcze, ale nie mam też już takiego brzucha jaki miałem.
6. Schudłem 4 kilo. No może 5. Zależy jak liczyć.
7. Wyciskam na ławce sztangę, która waży 70 kg.

Nie piję! Ciągle nie piję, choć zdarzyło mi się wciągnąć browara.

Nie umiem już utrzymać takiego reżimu dietetycznego jak na początku. Ale czuję, że stworzyłem bazę pod budowę ciała. Dopiero teraz to czuję.

Te trzy miesiące były mi potrzebne, żeby wyjść z zapaści. Żeby odzyskać formę, przełamać własną słabość, otrząsnąć się z barbapapy. Wszystko mam twardsze, jędrniejsze, sprawniejsze. Nawet mięśnie głębokie.

No i cool, co nie?

niedziela, 29 marca 2015

Pokora

Poszedłem do Pokory. Oli Pokory. Na trening.

Ola jest młodą, piękną kobietą. Trenerką osobistą. Ma chłopaka. Równie pięknego Artura. Też trenera. Przyjęli mnie we dwójkę w klubie fitness Calypso na Bielanach, albo jeszcze dalej, na Młocinach.

Towarzyszyła mi Agata, z którą mamy tajny plan. Konspirujemy, żeby pomiędzy Powiślem a Śródmieściem zrobić fitnessowy pomost.

Agata jest zgrabna jak szprycha rowerowa. Ma też dwadzieścia pięć lat, co czyni z niej maszynę w najsilniejszej konfiguracji. No i jest z Mazur, więc wiadomo…

Ola miała na mnie plan. Chciała mi zaprezentować możliwości moich mięśni głębokich. To takie mięśnie znajdujące się głęboko. W ciele. Czyli to nie te, które widać i można wymacać, ale te których nie widać, bo owijają się wokół szkieletu, czy jakoś tak. Od tych mięśni ponoć zależy, czy człowiek trzyma się prosto i czy go nie boli w kręgosłupie. Bez nich ani rusz.

No to ćwiczymy:



Najpierw wszelkiego rodzaju przysiady i wykroki. 




Potem wszelkiego rodzaju wykrok i wypady. Ze sztangą i bez, z podnoszeniem nogi bez podnoszenia. 




A potem dopadliśmy do piłki. Gnietliśmy ją, ujeżdżaliśmy, wspinaliśmy się na nią i próbowaliśmy utrzymać nogami. Przy okazji zarysowały się ewidentne przymioty Agaty. 

Na koniec rolowaliśmy mięśnie. 



Chodziło o to, żeby rozwałkować przywięź - błonę, którą obleczone są mięśnie - nie tylko te głębokie, ale też te powierzchowne. Dość to dziwne uczucie - intensywny masaż. Tak intensywny, że boli na wałku. Ale w sumie jest przyjemne.

Tak, była muzyka.

Tak, było wesoło.

Tak, Ola i Artur są bardzo mili i polecam się z nimi umówić.

Tak, miałem zakwasy. Zakwasy jak chuj! W tyłku najgorsze. Utrzymywały się przez tydzień! Z Arturem ustaliliśmy, że będziemy je nazywać "mięśniakami", gdyż nie chodzi tu o kwas mlekowy w mięśniach, tylko ból mięśni po treningu. Następnego dnia zorientowałem się, że mam takie głębokie mięśniaki, takie jakby wszędzie, jakby w tych mięśniach głębokich, jakbym poruszył najgłębszymi powłokami ciała. Zdziwiło mnie to. Pozwoliło odczuć ciało na jakimś nowym poziomie, którego wcześniej nie znałem.

Ale jeszcze ciekawsze jest to, że czułem się dobrze. Z nimi się czułem dobrze. Doła nie miałem, narzekać mi się nie chciało. Może dlatego, że słońce było, że jasno się robi, że wiosna idzie. A może dlatego, że godzę się powoli ze swoim niedołęstwem i cieszę się, że oni wszyscy tacy młodzi? Ja byłem taki dwadzieścia lat temu. I chuj… niech się cieszą.

---------------

Trenowali mnie Aleksandra Pokora i Artur Jagodziński

sobota, 21 marca 2015

Jestem słaby

Po prawie trzech miesiącach pracy mam wrażenie, że jestem słabszy niż na początku.

No może nie słabszy, ale słaby. Ciągle jestem słaby, nie mam żadnego przypływu mocy, nic nie działa, chuj.

Nie wiem, co mnie tak rozpierdala… może to jeżdżenie do Krakowa? Przecież jem, śpię, nie piję, nie palę… no kurwa!

Patrzę na siebie w lustrze… No schudłem, fakt. Ale nie mam muskulatury! Bradlej kurwa mać Kuper… Cherlak, to mi wyszło. Nie ma mnie! Znikam, jak w czasie projektu Hunger. Żebra mi wylazły… ale mięśnie na brzuchu ni chuja. Tak jak sądziłem, moja opona na brzuchu to jest coś więcej niż tkanka tłuszczowa. To jest skondensowana pamięć o mnie.

Czy mam odrzucić pamięć o sobie? Tak brzmi pytanie. Czy potrafię?

Nie mam przyjebania, nie mam szybkości, nie mam startu. Jakiś ospały jestem, drewniany. Nie mam wydolności. Muszę się sprawdzić na 10 kilo. Kilometrów, no… W ile przebiegnę? Pewnie gorzej niż w zeszłe lato kiedy biegałem w 53 minuty. Nie… no gdzie tam.. nie ma szans.

I must be doing something wrong. Muszę do Bartka Pucuły z tym pójść. Może on mi poradzi…? A może do Boga z tym iść… Do Boga…. Boże!

Boże! Słyszysz mnie?
Chujowy jestem! Stary!
Cóżeś mi uczynił!?
Odsuń ode mnie ten kielich goryczy!
Nie chcę być stary, sflaczały, brzydki i pomarszczony!
Nie chcę, żeby pindol zwisał mi jak flak.
O mamo…
Do kogo ja wołam!? Przecież on to wymyślił. On skazał mnie na to… Pucuła nic mi nie poradzi. To Bóg skazał mnie na więzienie ciała. Na tę zawężającą się klatkę. Jakby mnie wsadził do celi i zgniatał ściany… jakby mnie trzymał w dłoni, którą zaciska w pięść….

Powinienem był szmal robić. Teraz to kumam z perspektywy lat. Trzeba było szmal robić! Tak jak inni moi koledzy teraz siedzieć na milionach. Kupiłbym sobie coś. Coś dużego. Jacht kurwa, albo samochód. Albo dom w Barcelonie. Widzieliście jaki dom Messi sobie buduje!? Nad jeziorem jakimś wielką wyjebaną w kosmos chatę! A ja co? Nic, kurwa… nic nie mam. Nic…. Bo wierzyłem w jakieś ideały, czy coś… Albo byłem głupi i nieuporządkowany. Teraz dopiero dojrzewam do tego, co inni wiedzą jako nastolatkowie. Szmal robić! Siano się liczy! Teraz na kupę siana mógłbym upaść i odpocząć! A ja zapierdalać muszę! I to gdzie!? Ha ha! Na słce!!!



No taki jestem głupi…. I słaby.

Betlej… człowieku!

środa, 18 marca 2015

Bez czerwonego ryja - coś dla dziewczyn z korpo

Jest coś dla dziewczyn z korpo, które chcą poćwiczyć, ale nie chcą od razu mieć plam pod pachami,  spoconych twarzy i pachnieć szatnią. Jeśli jesteś laską po trzydziestce i po prostu nie znosisz sapania w dresie, to jest historia dla ciebie, kochanie…

A, musisz mieć jeszcze parę stówek, bo to nie jest tanie. No, ale coś za coś. A skoro pracujesz w korpo to pewnie i parę stówek masz. No i musisz dojechać na Wolę… ale auto też pewnie masz. W ogóle jesteś zajebista! Chciałbym Cię poznać…

Przywita Cię Andriej, chłopak z Białorusi, który mówi z tym specyficznym i dość słodkim akcentem. To znaczy, jeśli znajdziesz to miejsce, bo jest trochę zakryte od ulicy, trzeba w głąb budynku wejść. Andriej będzie trochę mylił słowa, ale dogadacie się. Da Ci ręcznik i strój, który będzie się składał z czarnych majtek i czarnego t-shirtu. Pójdziesz za nim na dół po schodach, do szatni. Tam się rozbierzesz do naga - wyobrażam to sobie - i założysz na siebie te majtki i ten t-shirt. Spojrzysz na siebie w lustrze - dość krytycznie. Tu fałda, tam fałda - no cóż, siedzenie za biurkiem i korporacyjne lancze robią swoje - ale generalnie nie jest źle. Wyglądasz seksi. Mi się podobasz! Chociaż rozumiem, że chcesz wyglądać lepiej. Kumam to, ja mam tak samo.

A, w szatni nie ma nikogo, oprócz Ciebie, bo generalnie tam nie ma nikogo - wszyscy są na odrębne godziny umawiani, a jednocześnie mogą ćwiczyć tylko dwie osoby. Każda ma własnego instruktora.

Kiedy ja wszedłem do głównej sali była tam tylko jedna piękna laska. Taka jak Ty. Miała może ze trzydzieści lat. Była jedwabistą blondynką o pięknych ustach, ciepłych oczach. Wyglądało, że przed chwilą piła latte z modnej kawiarni na wynos. Przyjechała pewnie kia sorento…

Teraz Andriej popsika Cię wodą. Będzie to dość dziwne, ale nie nieprzyjemne. I każe Ci założyć czarny obciskający kostium, który dopnie na Tobie ciasno. Powie Ci, że te same ćwiczenia wykonują niemieccy sportowcy w tym piłkarze Bayern Monachium. Wszystko się będzie działo przed lustrem. Obok inna dziewczyna będzie już lekko stękać pod wpływem elektrycznych skurczów….

Nic się nie bój. Wiem, że odczuwasz niepokój, bo nie wiesz, co się stanie. Ale nie będzie tak źle. Andriej przemawia do Ciebie po polsko-białorusku, kiedy podłącza do Ciebie kable elektryczne. Przed Tobą stoi maszyna przypominająca przenośny cd-player z lat dziewięćdziesiątych. Znowu zostaniesz zroszona wodą.

Potem Andriej włączy prąd i zaczniesz odczuwać skurcze. To będzie niezwykłe uczucie. Potężne obciskanie brzucha, pośladków, ramion, pleców, ud. I zdziwienie, że to nie jakieś pasy Cię obciskają, a Twoje własne mięśnie, że w nich taka siła!

Pozostawiam to Twojemu doświadczeniu.



W sali nie będzie prawie nikogo. Nikt nie będzie patrzył na to jak się wyginasz, nikt nie będzie zaglądał Ci w pupę, gdy będziesz robić skłon, nie będzie oceniał Twoich fałd i zastanawiał się, jak robisz loda. Nie będzie żadnych facetów, tylko Andriej, lustro, Ty i ta druga dziewczyna, podobna do Ciebie, z innego korpo. Nie będziesz robić żadnych skłonów, nie zasapiesz się, nie spocisz, nie zaczerwienisz. Będziesz piękna i będziesz stać sobie przed lustrem, podczas gdy Twoje mięśnie będą szaleć pod skórą i będą spalać kalorie.

Andriej powie Ci na koniec, że spaliłaś ich sześćset!

Pójdziesz do szatni, popatrzysz znowu w lustro, uśmiechniesz się i pomyślisz, że jest nadzieja. Że jeszcze kilka takich seansów i będziesz gotowa, żeby poznać Betleja. Żeby napisać do niego na facebooku. Pojechać po niego na Powiśle swoim kia sorento.

A na razie ćwicz, kotku. Pa!

-----------------

Body Lab, Jana Kazimierza 30, Wola, Warszawa. www.bodylab-fitness.pl

wtorek, 17 marca 2015

Upadłem

Upadłem… poddałem się… wymiękłem… w ostatnią środę, 11tego, poszedłem najpierw na trening siłowy, a później wieczorem na koszykówkę. W czwartek byłem już chory.

Rozłożyłem się tak, jakby moje ciało powiedziało dosyć. Nie mam siły, nie chcę już. Osłabłem, zwiędłem jak zerwany z łąki kwiat. Opadły ze mnie płatki.

Już wcześniej zapowiadało się, że mogę mieć kryzys. Dzień wcześniej wypiłem w Syrence piwo. Pierwsze piwo, pierwszy alkohol od 16 grudnia. Niby nic, a jednak złamałem postanowienie.

I to nie koniec. W weekend kupiłem sobie amerykańskie M&Ms - takie, których w Polsce normalnie nie ma, miętowe. Kuleczki są zielone. Pyszne. Zjadłem je sam, w tajemnicy.

W czasie tego tygodnia choroby mój upadek się pogłębił. Zacząłem jeść pieczywo. Nie mogłem już wytrzymać! Zjadłem ciabatę z masłem i twarogiem… Zjadłem kanapkę z pomidorem.

Do owsianki zacząłem dodawać miodu…

Matko! Słaby jestem… upadłem…. przyznaję się…

Miałem gorączkę, gluty, słabość. Leżałem w łóżku, spałem i oglądałem filmy na youtube. Odkryłem, że istnieje alternatywna wizja astrofizycznej natury wszechświata oparta na prawach Maxwella. Według tej wizji dominującą siłą kształtującą kosmos nie jest grawitacja, a elektro-magnetyzm. Teorie te wysuwają poważni naukowcy, laureaci nagród Nobla. Według ich tłumaczeń, na przestrzeń kosmiczną trzeba spojrzeć nie jako na pustkę z miejscowo zagęszczoną materią, ale na plazmę, czyli zjonizowany gaz, który jest przewodnikiem prądu. Prąd tworzy silne pola magnetyczne, a te znowu powodują powstawanie tak tajemniczych dla standardowej astrofizyki zjawisk jak kwazary, pulsary, czy czarne dziury w sposób zupełnie prosty. Co więcej, w tym modelu nie są potrzebne tak dziwaczne postulaty jak ciemna materia i ciemna energia, a nawet wielki wybuch!

Kwazar


Ale nie o tym chciałem…

Chciałem o tym, że dziś wstałem, poszedłem biegać.


Wracam. Powstaję. Zawalczę jeszcze. Może do 1 kwietnia uda mi się zrobić jedno podciągnięcie…



piątek, 6 marca 2015

Pompkę masz chujową

Bartek Pucuła zaprasza mnie na trening bokserski.

Lubię boks, wiem, że to niełatwa sprawa, ale idę. Pamiętam kiedyś… dawno… byłem na warszawskiej Gwardii. Kiedy to mogło być? Lata dziewięćdziesiąte… Zwyczajny dzień treningowy, jeszcze przed upadkiem amatorskiego sportu w Polsce. Pamiętam to wrażenie. Zapach potu i krwi, poplamione brunatnymi plamami deski ringów, które w istocie są matami, worki wiszące jak kokony wielkich czarnych motyli… i ten klimat, jak w Szaolin. Od chłopców sześcioletnich przez nastolatków, do seniorów wzajemnie oddawany szacunek starszym… od najmłodszych po najważniejszych trenerów.  W pewnej chwili patrzę, środkiem korytarza idzie starszy siwy pan, drobny, niemal papierowy, jednak wszyscy rozstępują się przed nim, a on, jak mistrz Joda swobodnie rozdziela zadania…

Pamiętam też wrażenie jakie zrobił na mnie bokser zawodowy. Potężny chłop z obandażowanymi pięściami, z głową wciśniętą w barki. Wszedł na salę, spojrzał na mnie i rzekł: a co tu, kuwa, cyrk? - i wyszedł. Pamiętam, że zimno rozeszło mi się po kościach, jakbym zobaczył swobodnie biegnącego pitbulla, bestię, która może mnie zabić jednym kłapnięciem zębów… Nie miałbym nic, żeby mu przeciwstawić.

Foto: Bartek Pucuła

I teraz jestem tu, z Bartkiem, w modnym warszawskim klubie fitness, gdzie to ja mam trenować tę legendarną dyscyplinę. Bartek uświadamia mi, że rękawice, których pozwala mi użyć zupełnie mi się nie należą. Popbox - wersja dla gwiazd mediów i inteligentów z dobrych rodzin.

Czuję nagle, jakie mam chudziutkie ręce, słabe nogi i brzuch. Jedyne co mnie trzyma w kupie to butapren. Skaczemy na skakance. To akurat nawet jeszcze umiem, ale nie wiem skąd, może dlatego, że jestem dziewczyną? Ten cały mój boks to kpina. Kpina ze wszystkich mistrzów przede mną.

Bartek mówi, że Szymon Majewski ćwiczy boks na Legii. Że się bardzo wkręcił. O właśnie, myślę sobie. Boks ala Szymon Majewski.

Chociaż może nie? Może nie mam co tak histerycznie do tego podchodzić? Może dobrze, że boks się egalitaryzuje, że nie chodzi w nim już o honor, godność, męski etos, ciężką pracę i wyrzeczenia, że staje się rozrywką taką jak ping pong? Że dwa patałachy mogą sobie poboksować… Betlej i Szymon Majewski. Zamiast pójść na bilard idą sobie na boks… No może? Nie wiem.

Kliczko patrzy na mnie z plakatu i mruga okiem. Da! zdaje się mówć. Poczuj, że masz w sobie pałer, że masz jaja…

Posiadanie jaj… co za koncept, swoją drogą. Coś tak delikatnego, jak jajo, tak kruchego, ma symbolizować odwagę, twardość i wytrzymałość na ból…

Ćwiczymy podstawowe kroki, ustawienie nóg, podróżowanie w przód i tył. Próbuję podążać za wskazówkami Bartka. Trudne to, taneczne. Proste, a trudne. Zwyczajne, a jednak niezwykłe. Uczę się. Robię to pierwszy raz.

Bartek Pucuła


Przeczytałem ostatnio gdzieś to fundamentalne pytanie: kiedy ostatnio robiłeś coś po raz pierwszy?

Bartek sprzedaje mi kuksańca w brzuch. Że mam napinać. Niby napinam, ale tylko przez chwilę, potem puszczam i łażę z nim jak z workiem grochu. Głowę mam chować pomiędzy barki, rękoma chronić szczękę. Ale dłonie lecą mi w dół, jakby chciały wracać do domu, do gaci. Bartek upomina, podaje bokserskie mądrości. Staram się słuchać, ale wszystko mi się chrzani. Noga nie tu, biodrem nie tak, rękawice zjeżdżają… Kurwa! How complicated this can be!?

Dyszę ciężko. Teraz mam podążać za Bartkiem w tył i w przód po linii, krokiem bokserskim i od czasu do czasu zadawać ciosy. Boję się, że nadgarstki mi popękają, gdy moje rękawice lądują na tarczach. Zapałki. Walę prawym z całej siły, a Bartek mów, żebym nie bał się uderzyć i bił mocno, że prawy to punch! Tia… Z łodyg bambusa mnie zrobiono. Z traw upleciono. Powinienem szumieć na wietrze. Wietrznie…

Nagle Bartek wali mnie w łeb.

- Nie opuszczaj ręki! - krzyczy.



Patrzę na niego zdziwiony. Nie było mowy o tym, że ktoś będzie mnie lał!

- Ja mam szybkie nogi - mówi Bartek. - Jestem chudy jak ty, ale mam szybkie nogi. To taki dar od tego tam… z góry…

Boksujemy tak trzy rundy po cztery minuty. Ciężko oddycham, pot leje się ze mnie. Sztywnieję jak Pudzianowski w swojej pierwszej walce MMA.

- Teraz zrobimy obwód - mówi Bartek. Oznacza to, że będę robił serie ćwiczeń po 20 sekund: 1. pompki, 2. brzuszki, 3. bieg bokserski, 4. pad powstań i podskok… (to ma jakąś nazwę, ale nie pamiętam). I tak trzy razy.

Robię, ale czuję jak słabnę. W drugiej serii wymiękam, ale Bartek krzyczy, że dam radę i że mam pokazać charakter. Cisnę więc dalej. Czuję się jak dyrektor, który wyszedł zza biurka i za ciężkie pieniądze postanowił zrobić z siebie idiotę. Gdybym przyszedł tu na początku stycznia, to bym się po prostu zesrał.


Charakter… no właśnie, czy ja mam charakter?

Kończymy, idziemy się rozciągać, a ja zastanawiam się nad pytaniami, które mi ta lekcja postawiła…

Czy ja mam charakter?
Na co poświęciłem ostatnie czterdzieści lat swojego życia?
Czy potrafię się przełamać i rzeczywiście zmienić swoje ciało?
Czy to wszystko, tan cały projekt, to tylko żart?
Czy chcę być słaby? Czy godzę się na to, żeby być słabym?
Czy potrafię być silny? Czy umiałbym być silny? Czy potrafiłbym mieć przewagę?
Czemu mi się tak nogi pierdolą i nie umiem prostego kroku wykonać?
Czemu ja, kurwa, nic nie umiem!?

I wpadam w zachwyt and mechanizmem własnego ciała.

- Moim zdaniem, powinieneś zacząć od początku - mówi Bartek. - Nauczyć się podstawowych ruchów na ciężarach, wyczuć mięśnie i powoli dokonywać progresji. Zbudować podstawy. Wzmocnić korpus. Bez tego namachasz się ciężarami, ale postępów nie zbudujesz…

No właśnie, kurwa mać… muszę zacząć od początku, myślę sobie. Muszę zacząć od początku. Ze wszystkim. Ze wszystkim, z czym się da. Teraz nie tylko to wiem, przewiduję, ale czuję to całym ciałem.

Ta lekcja to jest być może najważniejsza lekcja na tym etapie mojego życia. Oszukiwanie już nie wystarczy. Muszę wreszcie zbudować podstawy.

Za tę lekcję dziękuję, Bartku Pucuła.

- A, i jeszcze jedno… - mówi Bartek zbierając sprzęt. - Pompkę masz chujową…

Chodzi mu o to podstawowe ćwiczenie. O pompkę.

- Ale to nie musi tak być na zawsze!

….

Bartek Pucuła jest trenerem osobistym, działającym w klubie McFit przy Nowym Świecie. 

czwartek, 5 marca 2015

Miażdżąca energia kobiet

W młodych jędrnych kobietach jest zaklęta idiotyczna, walcowata energia gotowa zmiażdżyć wszystko.

One są wieczne. Odnawialne. Jak trawa. Za chwilę będą inne, choć takie same, te same. Możesz deptać, biegać po nich ostrymi korkami, wypalać ogniem, a po deszczu wstaną nowe, piękne, świeże. Pokryte rosą. 

Patrzę na nie i płaczę jak dziadek Zorba - choćbym nie wiem jak się natężał i tak mnie rozdepczą. Zgniotą. Przemaszerują po moim grobie ze śmiechem. Już słyszę ich kroki. Ich beztroska wypełnia powietrze. Za chwilę będzie po mnie. Choćbym nie wiem, jaką miał siłę i tak ich wszystkich nie zmogę, nawet drobnej części ich… są poza moim zasięgiem. 

Te wszystkie wojny, te ogniste walce, które po nich przeszły. Te kruszarki, które mieliły ich ciała na ochłapy. Te bomby rozrywające je bezlitośnie, tysiącami, milionami… i co? i nic. Są. Zdają się bezbronne, a są niezwyciężone. 

I śmieją się serdecznie. Jak gdyby nigdy nic. I ciągle, ustawicznie i obsesyjnie chcą pomagać… 

Te dwie mają na imię Kamila i Emilka. Stoją rozjarzone jak lampy kwarcowe. Wesołe. Młode. Piękne. Gotowe. Wysportowane. 

Spotykam je na Solcu 38, tam gdzie jest szkoła tańca. Wynajmują tu sale na swoje zajęcia. Tu uczą, ćwiczą i zajmują się. 


Są dla mnie bezlitosne. Pachną mi tak cudnie a zarazem podstawiają nieosiągalność pod sam nos. Wącham i łkam. 

Zabieramy się do ćwiczeń. Sala jest tylko dla mnie, one są tylko dla mnie. Kamila jest instruktorką, Emilka jest motywatorką. Wszystko działa jak w naoliwionym mechanizmie. Czuję się jak ciasto pszenne, które zostaje wciągnięte w maszynę do robienia makaronu. Kamila kręci korbką, Emilka jest gniotącą zębatką. 

Wariatki! każą mi szybciej i szybciej! 

Robimy pajacyki i przysiady. Mam robić pompkę po czym wstać i robić podskok. Widzę się w lustrze. Widzę się. 


Kamila każe mi napinać pośladki. - Napnij - krzyczy - straszna galareta! - i każe mi dotknąć swojego pośladka. Wzorcowego. Macam ją więc po pupie. Oficjalnie. 

Okazuje się, że mam słabe mięśnie sylwetkowe, tak zwane głębokie. Powinienem je wzmacniać ćwiczeniami na piłce. Kamila odgraża się nawet, że pożyczy mi taką piłkę. 

- Mam czterdzieści pięć lat - mówię rozpaczliwie. 

Emilka robi mi czelendż. Każe mi rolować się na piłce i podpierać rękoma. 

- To na ten twój sześciopak - mówi i uśmiecha się. 

Nie daję rady. 

- Nie dam rady! - krzyczę i zaczynam płakać… Siadam w rogu i płaczę. Mam słabe mięśnie sylwetkowe, dupę jak galareta, jestem stary. 

- Nie jest tak źle - Kamila głaszcze mnie po głowie. 

- Naprawdę… nie jest - Emilka ociera mi łzę - nie płacz. - Masz warunki, żeby ćwiczyć - mówi.

- A umówisz się ze mną, Emilko? - pytam. - Pójdziesz ze mną na spacer… za rękę… jakoś tak, wiesz, jak z chłopakiem? 

- Nie.

--------------------

Moja rozmowa radiowa z Kamilą Nowowiejską znajduje się tu

Emilię można znaleźć na FB klikając tu

Ich studio tu

poniedziałek, 2 marca 2015

Znowu ćwiczę

Odczekałem cztery dni i w sobotę znowu poszedłem na siłownię. Ćwiczyłem wszystko, tylko nie podciąganie, a właściwie ściąganie drążka do piersi, czyli nie ćwiczyłem tych mięśni, które mi się naderwały.

Foto: Bartek Pucuła

Wczoraj byłem biegać. Wokół stadionu, patriotycznie. Dziś znowu na siłownię. Niestety mam zakwasiory, przede wszystkim w tyłku i w nogach. Boli, ale walczę.

Ciągle nie potrafię się podciągnąć. Moje własne ciało jest dla mnie zbyt ciężkie. Dziwne to. Czuję się jak betonowy kloc. Wiszę i dyndam się, nie potrafiąc dźwignąć się w górę. Jakbym był zrobiony ze stali.

Stawiam sobie warunek: do 1 kwietnia muszę potrafić podciągnąć się choć raz. Nachwytem.

Mam wrażenie, że w tym celu muszę wyrwać stopy z betonu, w którym uwięziły je lata za biurkiem. Gdybym mógł, wymieniłbym te wszystkie książki na jedno podciągnięcie. To one wiszą mi przy stopach.

1 kwietnia to moment pierwszej weryfikacji. Obejrzę swoje ciało i zobaczę, czy robię jakieś postępy, czy się posuwam do przodu, czy w ogóle coś się zmienia. Minęły dwa miesiące od kiedy rzuciłem wszystko, co kojarzy się z przyjemnością jedzenia i zacząłem ćwiczyć.

Bartek Pucuła mówi, że jako osoba szczupła mogę mieć problemy z mięśniami głębokimi, sylwetkowymi. To samo mówiła Kamila Nowowiejska. Bez tego nie zrobię postępów.


środa, 25 lutego 2015

Ból

Drogi pamiętniku,
niestety nie jest najlepiej: złapałem kontuzję…

Coś mi strzyknęło w plecach. Zbyt agresywnie wskoczyłem na maszyny, za łapczywie ciągnąłem dźwigniami i strzyknęło. Strzyknięcie było prawie słyszalne… to coś takiego, jakby folię plastikową naciągać, słyszeć jak się powoli zrywa…

No i boli.



Boli w górnej części pleców, tam, gdzie plecy zamieniają się w kark.
Myślę, że to naderwanie. Myślę, że to przyczepy mięśnia do kręgosłupa puściły.
A miałem już ostatnie ćwiczenie na plecy… mogłem go już w zasadzie nie robić. Wszystko było dobrze, to chciałem więcej. Zrobiłem 5 serii ściągania drążka do pleców i do klatki piersiowej, ale mnie wzięło jeszcze na dodatkową serię na wąskim uchwycie (to tak, jakby się podciągać trzymając pręt wystający ze ściany). 55 kilo. I wystarczyło…

Po co mi to było?

Trzeba było pójść na inne maszyny. Chciałem jeszcze nogi porobić. Przysiady.
Ale musiałem wrócić do szatni… Teraz rozglądam się wokół siebie obrotami całego tułowia, bo kark mam sztywny. Jak po wypadku samochodowym.
Tyle dobrego, że mam czas, żeby coś napisać…  

Tak patrzę na siebie… Nie wiem, czy mi się to wszystko uda… Słaby jestem. Chudy z natury. Nie ma we mnie nic z zapaśnika. Z ciężarowca. Nie umiem podnosić. Nie jestem stworzeniem ziemnym. Jestem ptakiem.

Moje kości zostały stworzone do latania. Nie do pracy w polu.
Mój wzrok do patrzenia w dal, nie w bruzdy.
Moje myśli są jak skrzydła.
Nie znoszę zapachu potu. Nie lubię ciasnych pomieszczeń.
Ciągnie mnie w przestrzeń.

Po prostu przestrzeni nie ma…

niedziela, 22 lutego 2015

Ciało Sergieja Polunina

Umrę.

Umrę umrę umrę.

Nie wiem kiedy umrę.
Nie wiem jak.
Wiem że.

Prześladuje mnie ta myśl. I gdyby to jeszcze wciąż była fantazja, ale widzę tę śmierć, przeczuwam ją, mam ją na wyciągnięcie ręki. Nie, nie chcę zapeszać, nie chcę przywołać - chcę odegnać.

Żyć chcę. Żyć. Patrzeć na to wszystko! Jakie samochody będą w 2100 roku? Nie zobaczę ich. Mam horyzont… ten horyzont nie sięga dalej niż 2069 rok… a nawet wtedy… będę już stary, zmęczony, oczy będą mi łzawić.

David LaChappelle robi mi taki film. Chyba żeby mnie podnębić. Pokazać kim/czym nie jestem, co mi zostało zabrane… albo nie, co utraciłem.

Ciało Sergieja Polunina w tańcu


środa, 18 lutego 2015

17 lutego. Hotel.

Galaxy, Kazimierz, Kraków. Najdziwniejsze jest to, że jestem taki koszmarnie trzeźwy.

Nie piję. Uporczywie nie piję. Wszystko mi się prostuje. Zaczynam tracić kontakt z tą głębią, którą zawsze miałem otwartą pod nogami, jakby jezioro nad którym balansowałem zaczęło zamarzać. Nie mogę już wpaść w tę toń i utonąć. Nie wyłonię się na drugim brzegu - nagi, ogołocony z pieniędzy, z pamięci. Jestem tu.



Galaxy, Kazimierz, Kraków - jest wymiarem mojej rzeczywistości. Nie ma to brzmieć zawile. Po prostu. Te ściany, ten pokój, łóżko, wykładzina i ja. Nic się nie zdarzy. Moja wyobraźnia została unieruchomiona.

Schodzę na dół do siłowni. Dziupla z kilkoma maszynami. Są dwa lekkie hantle i atlas, który nie działa. Obok mnie w stałym rytmie kroczy pani. Czy wie, że ma obok siebie wariata? Boi się zerknąć w lustro - jest dyskretna, nie chce zniweczyć mojej odrębności. Kroczy w swoją stronę - niesie los swojego ciała, wie, że w niczym jej nie ulżę, nie pomogę.


Płynę na wiosłach na 10 minut. Najgorsze jest to, że nawet o niej nie marzę. Obok mnie kroczy kobieta, a ja nie mam żadnych planów z nią związanych, żadnych chęci. Nie chcę nawet jej zabić.

Jestem sam. W tej trzeźwości nie mam nikomu nic do powiedzenia. Potem leżę na łóżku i nawet nie włączam telewizora. Myślę - po co to?

Schudłem trzy kilo, myślę. Fajnie, myślę. O to mi szło.

Moje ciało nabiera kształtu. Wyłania się coś z tej barbapapy. Powoli… powoli odniosę sukces. Przypłacony trzeźwością.

Za oknem Kraków, a mi się nie chce. Jutro pójdę na cmentarz żydowski.


piątek, 13 lutego 2015

Opona/Dysk/Pamięć

Mam oponę wokół brzucha. Czasami myślę, że jest nieredukowalna, że co bym nie zrobił, ona tam zostanie. Gdy głodowałem przez miesiąc w Krakowie, ta opona została. Wszystko schudło, zmarniało - i ona też schudła, ale nie zniknęła. Jest jak słój na pniu dębu - oznacza coś więcej niż warstwę tłuszczu. To zewnętrzny dysk mojej pamięci.

Nawet trudno powiedzieć, że zewnętrzny, bo przecież wewnętrzny. Noszę ją/go pod skórą. A jednak jest to element, który wydaje się niekonieczny, nie mający zastosowania. Wiszący na mnie. Trochę jak włosy, które można przecież zgolić. Włosy są wewnętrzne, czy zewnętrzne?

Czasami myślę, że zebrałem w tej oponie echa wszystkich momentów życia. Że jestem tam cały ja - ten ja, który jest doświadczeniem. Czy zrzucenie tej opony jest w ogóle realne? Czy nie marzę, by odrzucić siebie samego? Pamięć o tym wszystkim, kim byłem, gdzie byłem, co zrobiłem…

A to jest rzecz intymna.

Ciekawe, myślę, czy intymność to rzecz wewnętrzna, czy zewnętrzna? Ta pamięć… Niby to moje, osobiste, a jednak, jakby nie moje, jakby nie osobiste, jakby należące też do innych. Zdaje się, że ja… ja… jeśli coś takiego istnieje… czyli to coś, ten mechanizm, który wytwarza wspomnienia, tę pamięć, który to wszystko przeżywa, ciągle jest osobny, znajduje się gdzie indziej. Jak ciało i ta opona.

Czy ta opona to ciało? Czy taż opona to wytwór ciała? Jak włosy, odchody. Czy ciało może bez tej opony żyć? Czy bez niej to ciągle będzie to samo ciało?

Czy bez pamięci to ciągle będę ja?

Myślę teraz, że ta paralela idzie dalej. Mam taki mechanizm w głowie, który nazywa się zapominanie. Wypieranie. Odrzucanie. Niczego nie pamiętam - no, prawie niczego. Naprawdę. Nieustannie i uporczywie zapominam. Bardzo wiele przeżywam, wiele doświadczam, ciągle znajduję się w nowych, przedziwnych sytuacjach - sytuacjach barwnych, wartych zapamiętania. Tak mocno wiążę się z miejscami, sprawami, ludźmi… a jednak… tak niewiele z tego zostaje. Tak niewiele potrafię opowiedzieć. Ktoś nawet przy mnie coś opowiada, coś super, coś, co i ja przeżywałem, a ja stoję jak kołek i słucham, bo ja nic takiego nigdy nie przeżyłem…. Albo nawet ktoś mi mnie opowiada - mówi: pamiętasz, Betlej, jak żeś podskoczył, zaryczał, zaśpiewał… a ja nic. Nie pamiętam. Jakbym się z tego wszystkiego ciągle wyodrębniał, jakby to się zdarzało komuś innemu. Kogo nie znam. Kogo zapomniałem. Nie mi.

Moje ciało podczas projektu Hunger/Głód. Nawet po radykalnym schudnięciu zachowałem oponę na brzuchu.


Może ten mechanizm to trawienie?

Zasadniczo jestem szczupły. Nigdy nie miałem problemów z nadwagą. Moje ciało jest smukłe, nawet chude… choć tyle jem, tyle zjadłem, w tylu miejscach.

Mój organizm jest jak mój mózg. Zapomina. Jestem szczupły na ciele i na pamięci. Wybiórzy. Niewiele z tego, co zjadłem, odłożyło się w mojej oponie. A w dodatku i ta opona/a i ta pamięć wydają mi się obce.

Może nie warto mnie karmić?

Co odkłada się w oponie? Czy te rzeczy najważniejsze? Czy też te niechciane? Te, które sprawiły mi ból i nie chciały się strawić/wydalić?

Czy będę potrafił na nowo stać się człowiekiem, który żyje na bieżąco?

---------

PS: Myślę tak sobie jeszcze na dokładkę… że moja mama bardzo mnie karmiła. Dbała zawsze, żebym był najedzony. Może ta moja szczupłość to jakoś jej na złość?

Oscylacja na atlasie

Nie jestem pewien, co to jest… Obraz: mężczyzna w niedużym pomieszczeniu porusza się rytmicznie spięty z maszyną. Sytuacji towarzyszy bezosobowa muzyka. Mężczyzna się męczy, ma grymas cierpienia na twarzy. Zdaje się, że jest muskułem poruszającym stalowy mechanizm. Do przodu i do tyłu, w górę i na dół. I jeszcze raz tak samo.

Co to oznacza?

Oczywiście jest prozaiczne wyjaśnienie, a może nawet bardziej opis: Betlej ćwiczy na atlasie. Ale ten opis nic nie wyjaśnia. Żeby zrozumieć, potrzebna jest metafora. Bez niej obraz jest zbyt sklejony z pospolitością, a przez to nic nie znaczący. Gdyby wyjąć scenę z kontekstu współczesności, to kim by ten człowiek był? I czy to jest człowiek?

Nie rozumiem tego, na co patrzę. Widzę i znam, ale nie rozumiem. Nie potrafię wyjaśnić, co się ze mną dzieje. Dlaczego poruszam maszyną? Do czego potrzebna mi ta symbioza? I jaki przedziwny to przedmiot! Czeka na mnie jak sęp. Albo pasożyt… kleszcz zaczajony w listowiu na moment, gdy pojawi się zwierze, by rzucić się i wczepić w żywe ciało.


Gąszcz maszyn czekających na ludzi, którzy przyjdą, żeby nimi poruszyć. Nic więcej. Nie przestawić, nie naprawić - poruszyć. Nic nie zmieniając. Maszyny, które mają indukować zmęczenie i ból. Jakoś to się odwołuje do sal tortur - ale tam był prześladowca, tam był cel - wyciągnięcie zeznań, nawrócenie, kara, pokuta… a tu?

Indukowane zmęczenie… Może o to chodzi? Ciało bezużyteczne, zaniedbane, tu odnajduje swój współczesny wyraz - czegoś, co się musi poruszać, choć ten ruch jest zbędny. Czyżby ruch stał się przestarzałą formą obecności? A zmęczenie reliktem prehistorii? Musimy się ruszać, musimy się męczyć, bo tak zostaliśmy ukształtowani, ale ani to ani to do niczego już nie służy.

Może to o to chodzi? Może siłownia i fitness są wyrazem zamierania ruchu i zmęczenia?

Człowiek-Nie-Zmęczony, Człowiek-Bez-Ruchu. Człowiek-Wypoczęty, Człowiek-Statyczny…

Być może to są nowe synonimy człowieka. Homo Stabilis.

Może oznacza to, że idziemy w stronę całkowitej kontroli ruchu. Ciało nieruchome. Corpus Immobiles.  Ruch ograniczony zakresem ruchu maszyny. Państwo jako maszyna, prawo jako mechanizm. Ciało wprzęgnięte w maszynę i maszynerię, a jego ruch poddany całkowitej kontroli. Świat bez ruchu spontanicznego.

Ciało zawsze mi się zdawało najbardziej anarchistycznym elementem świata. Spętać ciało, sprzęgnąć je z maszyną - nawet jeśli maszyna nie jest stalowa, to niech to będzie maszyneria naszej wyobraźni. Ruch tylko taki, jaki jest dopuszczalny, jaki został wyobrażony.

Kara za ruch niewłaściwy. Gest niedozwolony.

Czyżby więc moje ćwiczenia były ćwiczeniami z bezruchu? Poddaniem się współczesności i tyranii maszyny?

Może to jakiś początek metafory. Oznaczałoby to, że ćwiczę bo jestem nowoczesny. No tak, ale w ten sposób tylko wróciłem do punktu wyjścia. Wykonałem jeden pełny ruch - jak na atlasie: do przodu i do tyłu. Wydech.

Oscylacja.

wtorek, 10 lutego 2015

Taniec z Lady D.

Tak myślę, co by było, gdyby mnie jakiś samochód grzmotnął na ulicy? Wyobrażam sobie to uderzenie. Nagle. Z boku. Jeb! Wyobrażam sobie, jak mi się kości łamią… jaki to jest po prostu szok dla systemu - takie nagłe uderzenie… 

Czasami jak w nocy idę się wysikać, albo coś, i jak źle przymierzę i przywalę w ścianę barkiem, to czuję namiastkę tego uderzenia. Przenika mnie zdziwienie: taki nagły, bezwzględny opór na drodze. Taka masa obca zupełnie - nieskłonna się nagiąć. Wiecie, o czym mówię? Takie skolidowanie obiektów, z których jeden to nasze ciało, a drugi to coś twardego, potężnego, nieugiętego. Można śnić o czymś, można być pełnym omamów, kiedy nagle to coś wgryza się w nas bezlitosną bryłą.  

Jak widzę gościa, który zapierdala przez Powiśle samochodem i dociska gaz, bo chce tam kogoś wyprzedzić na Kruczkowskiego lub Dobrej, żeby zdążyć się wcisnąć prawym pasem, to mnie taka cholera bierze. Jak Garp, mam odruch, żeby się rzucić, dopędzić gdzieś na światłach… powstrzymuje mnie tylko myśl o tym, co dalej. Dopędzę i co? Tłumaczyć? To mi powie: spierdalaj kutasie. Bić? To policja przyjedzie, do pierdla mnie zamkną, jeszcze będzie skandal, że dziennikarz polskiego radia i prowadzący programy w TV brał udział w bójce. Trochę już nie mogę sobie na to pozwolić. Ale prawdę mówiąc zajebałbym. Dopadł, wyciągnął z samochodu i zajebał. 

Powiśle. Dzieci z tornisterkami pomykają do szkoły, a dureń jeden z drugim musi zapierdalać z nogą na gazie. No kurwa! Co w tych ludziach siedzi? Czego trzeba nie rozumieć, żeby nie pojąć, że w ten sposób od 1990 roku w Polsce zginęło 145 000 ludzi! 

Myślę, że za 100 lat to będzie wyglądać pociesznie, że każdy mógł wsiąść do dwutonowej maszyny i jechać jak chciał przez ulice pełne dzieci, starców i kalek… że się ludzie bali puszczać dzieci same do sklepu w obawie, że zostaną zabite przez jakąś księgową, że można było te kloce porzucić na chodniku tarasując ludziom przejście i chuj. I że to w dodatku truło! Ha ha! 

Przychodzę na trening z Lady D. pełen tych myśli. Jest 10 rano, dnia pańskiego bardzo ładnego. Słońce świeci, lekki mróz trzyma, chce się żyć. Na recepcji klubu fitness S4 przy Puławskiej śmierdzi kupą. 

Miła pani siedzi za ladą, obsługuje mnie uprzejmie, ale śmierdzi klockiem, nie da się zaprzeczyć, jakby ktoś zamiast do kibla poszedł w kąt i pod drukarkę się zesrał. 

Dość to dziwne na wstępie. Pani mówi, że nie wie dlaczego. 

Lady D. tryska optymizmem, uśmiecha się od ucha do ucha, jak to ona potrafi i od razu każe mi się brać do roboty. Nie stoimy, Betlej, ćwiczymy! - mówi i każe mi wiosełkami pomachać na rozgrzewkę. No to jadę na pełnym obciążeniu. W 10 minut robię 2552 metry. Trochę jakby rekord. Jestem w formie! Dzień piękny, Lady D. piękna, życie piękne i nawet ten klocek w recepcji mnie nie zniechęcił. 



- Plecy mnie trochę bolą - mówi Lady D. 

- Od czego? - pytam.

- Od nocy… - i śmieje się. Ja też się śmieję. 

Wokół sporo osób się pręży. Ćwiczą, starają się, podnoszą. Jest nawet jeden zawodowiec, który ćwiczy jakby interesy na poczcie załatwiał. Tak mi przez myśl przechodzi: weź takiego wyproś… - Przepraszam, ale mógłby pan pójść? Wkurwia mnie pan. 

Dobra, kilka profesjonalnych uwag, żeby nie było, że tam sobie tylko jaja robię. Dziś ćwiczyłem mięśnie klatki piersiowej, triceps i biceps, plus brzuch i rozciąganie.

- Pokaż bicki ja ci cycki! - mówi Lady D. i się śmieje. Ja też się śmieję. 

Na KLATKĘ ROBIĘ TAK:
- wyciskanie sztangi na ławce płaskiej;
- wyciskanie sztangi na ławce skośne -głową w dół;
- przenoszenie sztangielki za głowę w leżeniu na ławce płaskiej
- pompki z rękoma ustawionymi na podwyższeniu.

TRICEPS:
- wyciskanie sztangi wąskim nachwytem;
- wyciskanie francuskie;
- wąskie pompki na triceps

BICEPS:
- zginanie przedramion na modlitewniku;
- zginanie przedramion ze sztangą w dłoniach;
- zginanie przedramion z drążkiem wyciągu dolnego.

BRZUCH:
- Crunch-zginanie tułowia do siadu z uniesionymi nogami (na podwyższeniu);
- wznosi miednicy i opuszczanie nóg nad podłogę;
- plunk, czyli deska.

Brzuch mi nie szedł. Znowu się zorientowałem, jaki słaby jestem. Jaki rozpieszczony. I umrę. Kiedyś w końcu umrę. Jak nie pod kołami, to na raka! Nosz kurwa!


-------------

Lady D. czyli Luiza Dąbrowska na co dzień mnie motywuje, dba o prawidłową technikę wykonania ćwiczeń, asystuje, sprawuje opiekę oraz stwarza doskonały i niepowtarzalny nastrój na każdym treningu. Jestem jej wdzięczny za to, że ma dla mnie cierpliwość. 

Krytyka opinii

Idę do McFita z Dymkiem i Kapelą. To dwóch młodych opiniotwórców - chyba jakoś tak trzeba ich nazwać - z Dziennika Opinii Krytyki Politycznej. Dymek ma ze dwa metry wzrostu i wygląda jak Kliczko, a Kapela ma metr wzrostu i wygląda jak narzędzie do otwierania puszek. Jest taki filigranowy ale żylasty. Mięśnie ma uwidocznione, wszystko zaraz pod skórą, do tego drwiący głos i bardzo rozsądne opinie. A, no i ma jeszcze włosy takie trochę dłuższe, więc wygląda bardzo ładnie. Ja, jak zauważa, Dymek, mógłbym być ich ojcem, a w zasadzie ojcem Dymka, bo dymek mówi to tylko o sobie - że mógłbym być jego ojcem. Ale Kapeli ojcem też mógłbym być, czemu nie. Nie mam nic przeciwko Kapeli. 

- No i może byłbym twoim ojcem - mówię Dymkowi, zachowując czujność dowcipu - gdyby mi wtedy ciotka ze Stanów nie przysłała kondonów. 

Nigdy się nie nauczyłem mówić "kondomów" i chyba już tak zostanie. Nie przypominam sobie, żeby u mnie na podwórku mówiło się: "ty kondomie!" albo "ty pęknięty kondomie". Nie! Zawsze było "kondonie". "Ty kondonie"… jeszcze można było dodać "obsrany" na przykład. No i jak teraz wymieniam ny na my to mi się gubi dość istotna zawartość emocjonalna tego słowa. Jakbym mówił o czymś innym. 

No więc mu insynuuję, że z jego mamą coś tam coś tam, co się trzyma chyba w poetyce siłowni. A rzecz się dzieje na wiosełkach - to znaczy na tych maszynach, które udają wiosełka. Wiosłujemy tam sobie razem, ale widzę, że Dymek nie ma techniki. Zapalczywy jest, ale bez techniki. Opowiada mi przy tym o swoich studiach w USA i o tym, jak kampusy walczą o studentów stawiając kolejne sale gimnastyczne i centra fitness. Ciekawe, kiedy u nas tak będzie? Pamiętam, jak zapierdalałem na wf na jakiś brudny basen politechniki, gdzie łapałem grzybice stóp raz po raz i wąchałem woń spod pach. 

Ale to stare czasy. Chuj z tym. Co tam będę Dymkowi głowę zawracał. Gdzie tam młody starego zrozumie… syn ojca. Wiadomo, ojciec jest po to, żeby kasę dawać i nie pierdolić. 

Dojeżdżam tymi wiosłami do 2,5 kilometra i trochę mnie zadyszka łapie. Po Dymku nie widać nic. 

Idziemy więc do Kapeli. 

Ćwiczy dzielnie na plecy. Muskulatura mu się zarysowuje jak klawisze fortepianu. Robię mu zdjęcie. 


W ogóle Kapela fajny jest. Nie daje się sprowokować i wszystko traktuje poważnie. A jak żartuje, to uprzedza zmieniając tembr głosu, jakby specjalnie w cudzysłów brał. Poczucie humoru ma, i to nawet fajne jak na komunistę. Znaczy idealistę. Znaczy ideologa. 

Pytam go, a w zasadzie ich, czy są gejami. Tak pytam: Dymek, a ty nie jesteś gejem? - a potem: Jasiu, a ty nie jesteś gejem? - czyli tak samo pytam, żeby nie było jakichś niesprawiedliwości. Zaprzeczają. Nie jakoś bardzo żywiołowo, ale zaprzeczają. Dymek nawet mówi, że dziewczynę gdzieś tam ma. We Wrocławiu czy gdzieś. Dziwne… Założyłbym się, że Dymek jest gejem. Mam nawet wrażenie, że był u mnie w radiu jako gej… W sumie to zawiedziony jestem. Skoro nie gej, to jakby nie ma nic do zaproponowania, nic szczególnego. Wiadomo, gdyby był gejem, albo chociaż Żydem. A tu taki zwyczajny heteryk? 

No ale opinie ma ten Dymek, i je wygłasza. Nawet nie są to złe opinie. Na Krytykę Polityczną całkiem dobre! W ogóle się nie można przyczepić. Widać, że to wszystko nawet jakoś przemyślane, nawet trzyma się kupy… i brzmi! A to jest najważniejsze: żeby opinie brzmiały. 



No to robimy przysiady ze sztangą. Fajnie się je robi. Ledwo podnoszę tyle co Kapela, choć Kapela wygląda przy mnie jak mój syn. Tak się przy okazji rozglądam trochę, patrzę, co tam się jeszcze dzieje w McFicie i słusznie robię, bo nagle przechodzi obok mnie panna, która do złudzenia przypomina Martę Domachowską. Pytam się, czy Marta Domachowska, a ona, że nie, że nie Marta. Dziwne! Uderzające podobieństwo. Niezrażony podchodzę jednak do niej z kolegą Miśką, bo jestem tu z kolegą Miśką z RDC, który nagrywa wszystko dla radia i zagaduję, że niby co robi i co tam ćwiczy. Mówi, że jest pierwszy raz i że coś tam ćwiczy sobie. Pytam więc, jak ma na imię, a ona że Marta. A ja na to, że jak to Marta, skoro mówiła, że nie Marta! A ona, że żartowała, bo chciała nas zbyć. Wtedy się orientuję, że dla niej przecież my jesteśmy z mediów i pewnie ma dość takich jak my. Ale biorę ją na uśmiech i pytam, czy słyszała, że jest narzeczoną tego znanego tenisisty Jerzego Janowicza. A ona się śmieje i mówi, że słyszała. A ja pytam, czy to prawda, ona, że owszem. No to ja pytam, co tam u Jerzego, a ona, że jest w Montpelier w ćwierćfinale turnieju ATP. Pytam, czy dojedzie do niego, a ona, że się nie wybiera. 

Hmm, czyli Marta w Warszawie jest bez chłopaka…. Ładna ona… o mniej więcej tak wyglądała, jak ją zobaczyłem. 

Wracam do chłopaków. Ruszamy jeszcze jakimiś ciężarami, ale dość niemrawo. 

Pytam ich więc, czy się boją śmierci. Od razu zaprzeczają. Nie! - mówią. - Nie, nie boimy się! - mówią. - Ja się nie boję - mówi Kapela, i potrząsa głową. - Gdybym się bał, to bym… (i tu mi trochę jego argumentacja umyka - nie jestem pewien, co mówi, ale coś o procesach sądowych) - a na końcu brzmi to jakoś tak: groźby śmierci… 

Rozumiem z tego tyle, że otrzymywał groźby śmierci. 

Jezu! Od kogo? - zastanawiam się. Od kogo mógł taki fajny miły kolega dostawać pogróżki tego rodzaju?

- Od nacjonalistów - wyjaśnia Kapela. 

A no tak, rzecz jasna. 

Hmm, smutne. 

Dymek też mówi, że się nie boi. Wiadomo, młode chłopaki, jeszcze niczego się nie boją. Mogliby jeszcze latać na f-16 pod mostami. Kozaki. Nie to co ja. 

Ja się, kurwa, boję śmierci. 

Chuj. Idę jeszcze przycisnąć na wolne ciężary. Robię trzy serie martwego ciągu i podrzuty sztangi. 

Się, kurwa, normalnie boję. 



-------------

Moja rozmowa z Jakubem Dymkiem i Jasiem Kapelą w redakcji Marka Miśki do odsłuchania z podcastów RDC tu: http://rdc.pl/publikacja/miedzy-innymi-betlejewski-co-cialo-znaczy-dzis-filozoficzne-aspekty-ciala-projekt-bradley-cooper/

czwartek, 5 lutego 2015

Cisnę

Cisnę! Żeby nie było, że siadłem i odpuściłem. Nie, jeszcze nie. Cisnę, chociaż wszystko mnie boli, chociaż mi się nie chce, chociaż jestem starym leniem, chociaż jestem po prostu stary i słaby.

Kurwa, dziś idę znowu. Chuj, że mnie boli. Niech boli. Patrzę na tych wszystkich innych, którzy cisną, i sobie myślę, że ich też boli, albo ich bolało. W czym ja jestem lepszy od nich, że mnie nie ma boleć?

Puszczam sobie taki numer na rozruch mentalny:


I w ogóle ściągam sobie ich płytę przez torrenty, rzecz jasna. Zajebista. Natychmiast wpada mi w ucho Get Connected. Nóżka się rusza… 

Lady D., moja trenerka, pisze do mnie: Czytałam Twoje ostatnie wynurzenia na blogu i obserwuje, że jesteś głęboko nieszcześliwym i zagubionym chłopakiem, nie wiem ile w tym kreacji, ale na pewno cząstka prawdy w tej Twojej twórczości jest obecna. W sumie - nie moja sprawa, nie zamierzam się mieszać, ani narzucać. Jesli jednak będziesz potrzebował wsparcia oferuję swoj czas.

Słodka ona jest. Ale Jezu, jest aż tak źle? No w sumie może i racja. Może jestem nieszczęśliwym i zagubionym człowiekiem. Mogę być. Ktoś musi być. Przecież nie mogą wszyscy być szczęśliwi i odnalezieni. Niech Betlej będzie zagubiony, proszę bardzo. 


Umrę!

Przecież ja umrę! 

Ja, jako ciało się rozpadnę! Wpuszczą mnie do ciemnego grobu i zasypią! Jak mojego wujka… patrzyłem na to i nie dowierzałem. Jak to możliwe, żeby bliscy mogli wsadzić swojego ukochanego w pudełko drewniane i zakopać go w ziemi? - Co on sobie myśli - pytałem się w myślach. - Czy czuje się zdradzony? A jeśli tylko śpi? Jeszcze przed chwilą tu był! I był ważny! A teraz jest tam? W ziemi… zakopują go!?

Dziwne, nie pogadam z nim już. Nie pójdę na rowery, nie pogrzebię w narzędziach w garażu… 

Tak, jestem zagubiony!

Wkurwia mnie myśl, że umrę, że ciało mnie zdradzi, że mnie wpuszczą w zimną dziurę w ziemi. Nie daj boże, to będzie jakiś listopad, albo, kurwa, styczeń… 

Nie zgadza mi się to wszystko. Śmierć mi się nie wpisuje w grafik, w plan. Nie mam na nią momentu dobrego. 

Dlatego cisnę. Przed śmiercią chcę jeszcze wyglądać jak Bradley Cooper. 

Chcę, żeby się za mną dupy na plaży oglądały. 

Pierdolę wszystkie książki, które przeczytałem. 


piątek, 30 stycznia 2015

Mistrz Balcerzak

Otwock, Kołłątaja 4. Kolcek taki nowoczesny wyrasta przy ulicy, a na trzecim piętrze Konrad Balcerzak, mistrz świata juniorów w kulturystyce.

Pojechałem obadać sytuację. Wziąłem ciuchy do ćwiczenia na wszelki wypadek, ale wypadek nie nastąpił, bo się jednak trochę zbiłem z pantałyku. Nie idzie się przecież tak z marszu do mistrza świata i się z nim nie zaczyna ćwiczyć, kiedy się jest czterdziestoletnim jajogłowym, co nie? Najpierw jakoś trzeba się oswoić. Mistrza świata oswoić, ale i siebie oswoić z myślą, że jest się takim leszczem jakim się jest. Konrad ma w łapie 47 było nie było, a ja 32 czyli tyle ile Konrad miał, gdy miał szesnaście lat. Jakiś szacunek dla osiągnięć trzeba mieć. A osiągnięcia jako się rzekło są niebagatelne, bo to jednak mistrzostwo świata.

Tak się składa, że akurat dziś nasi szczypiorniści przegrali walkę o finał mistrzostw świata w Katarze z Katarem, a właściwie resztą świata, co dodatkowo podbija mój szacunek dla mistrza świata Balcerzaka.

Szczególnie, że mistrz Balcerzak ma takie plecy:


a jak wiadomo, z kimś, kto ma mocne plecy lepiej nie zadzierać. W tle Martyna, reporterka RDC. Wystarczy zobaczyć jak patrzy na Mistrza.

A trzeba powiedzieć, że Konrad Balcerzak jest bardzo fajny.

Swobodny styl, jakiego używam, pisząc ten tekst, wcale nie ma być pokpiwaniem z Konrada, nie! jest tyko stylem dla stylu. Bo fakt jest taki, że Konrad mi zaimponował. Nie tylko mięśniami, których ma pod dostatkiem, ale też przyjemnym sposobem bycia, szczerym uśmiechem, jasnym spojrzeniem i generalnie sobą. Zresztą, proszę spojrzeć:


Młody, fajny chłopak z pasją i z sukcesami. Odważny i szczery.

Pytam go na przykład, jak wytłumaczy obiegową opinię, że kulturyści to gamonie. I że najważniejszy jest mózg, a nie mięśnie. A Konrad wcale się nie obraża, tylko mówi, że ubolewa nad taką opinią, która rzeczywiście obiega. Ale uważa ją za nieprawdziwą i krzywdzącą. Tłumaczy, że rozwijanie muskulatury wymaga wykształcenia wielu cech charakteru, które można generalnie nazwać hartem ducha. Nie tylko trzeba ćwiczyć pokonując słabość, lenistwo, to jeszcze trzeba trzymać restrykcyjną dietę, odmawiać sobie właściwie wszystkich przyjeności, słodyczy, pizzy i tego wszystkiego, od czego tacy jajogłowi jak ja, robią się tacy jacy są. To znaczy bezkształtni. Obli.

Coś w tym jest. Sport jest jak sztuka: wymaga poświęcenia wszystkiego, albo prawie wszystkiego. Wymaga zmierzenia się z własnymi ograniczeniami i uwierzenia w siebie na przekór tym wszystkim, którzy mówią, że nie ma sensu, że nie warto, że się nie uda.

Michael Keaton w filmie Birdman ma na plecach skrzydlatego diabła, który sączy mu do ucha zwątpienie. Zwątpienie przystrojone w pióra zdrowego rozsądku. I Konrad musi mieć takiego diabła, który mu mówi: odpuść. Nie jesteś taki jak Arnold. Nigdy nie będziesz. Jesteś za mały, za głupi, nie dasz rady. Na szczyt wspinają się nieliczni. Po chuj się tak męczyć, tak wysilać. Będziesz wyglądał jak potwór. Styjesz się i zestarzejesz w Otwocku. Nigdzie się nie wyrwiesz… a jeśli chcesz coś osiągnąć, weź sterydy. Weź sterydy, wtedy może zawalczysz…

I co mu Konrad mówi? Co mu odpowiada? Jakie argumenty przeciwstawia? Skąd bierze siłę i wiarę? Kogo ma za sobą? Kto w niego wierzy w tym Otwocku, kto mu mówi: dasz radę!

Myślę, że nikogo.

Nikogo oprócz siebie.

Nie ma nikogo, bo nigdy nie ma nikogo. Z wyczynem zawsze człowiek zostaje sam na sam. Nawet jeśli jest jakaś mama, jakiś tata, jakaś dziewczyna, to jednak tylko on sam może sobie to rzeczywiście powiedzieć. Dasz radę! Będziesz lepszy niż Arnold. Wstawaj i ciśnij!


Ale w końcu Konrad dotrze do ściany. Mięśnie nie będą chciały rosnąć, dziewczyna obrazi się, że spędza z nią za mało czasu, ojciec zaproponuje przejęcie hurtowni, a jego diabeł szepnie mu: wrzuć na luz, kogo ty oszukujesz?

I co wtedy zrobi Konrad?

Kim będą dla niego ci wszyscy stękacze, którzy od lat pierdolą mu w ucho, że powinien zdobyć wykształcenie, przestać być dzieckiem, poważnie pomyśleć zamiast szarpać durne ciężarki? Kim oni będą, jeśli nie szatanem? Tym butem, który wdeptuje w ziemię marzenia.

I może Konrad ich posłucha. Zamiast rzucić wszystko na szalę: przyjaciół, miłość, rodzinę, własne życie - odpuści. Odpuści, bo uwierzy nam, malkontentom, którzy mendzą bez ustanku, że nie warto, że nie ma co, że trzeba być takim jak inni.

Ciekawe, co zrobisz wtedy, Konradzie…

Mnie przy tym nie będzie.


-------------

A, i jeszcze szybka ocena siłowni na Kołłątaja 4 w Otwocku: jest zajebista! Najfajniejsza siłownia jaką widziałem do tej pory: duża, jasna, przejrzysta, estetyczna, czysta, z ładnie zdizajnowanymi maszynami. Jest w niej wszystko, co potrzeba leszczowi i zawodowcowi. Jest sala do ćwiczeń fitnessowych, wszystkie potrzebne urządzenia i maszyny. No i jest widok na lasy, na drzewa, na świat. Nie żadna piwnica.

Wrócę tam jeszcze poćwiczyć, to powiem więcej.

niedziela, 25 stycznia 2015

Dla facetów po 40tce

No więc po pierwsze, widziałem w Holmsie żonę Lewandowskiego. Świetna dziewczyna. Nieduża, zgrabna, z ładną buzią. Trochę skromna, trochę przestraszona, jakby czuła się za ładna, zbyt obserwowana. Valerie mi to mówi. "Seest la famme du Lewandowski". Żona Lewandziora! upewniam się. Łi, mówi. Ma takie krótkie szorki na chudą pupę i kucyk na głowie…

Po drugie, Valerie szuka partnera do tańca. Chce z kimś chodzić, żeby był miły i się jej nie narzucał, czy jakoś tam. Pyta, czy nie mam jakiegoś kolegi, który chciałby chodzić, bo ja sam wymiękam. Taniec to trochę za dużo dla mnie. A w zasadzie taki taniec w parach, który ma jakieś kroki określone. Ten, który chce ćwiczyć Valerie, jest wyjątkowo gorący. Trzeba się tak udam ocierać o siebie i nogę wsadzać dziewczynie pomiędzy nogi… Kizomba. Wystarczy spojrzeć, żeby się posrać...


No więc, gdyby był jakiś chętny do współpracy z Valerie, to zapraszam do kontaktu. Przekażę sprawę do odpowiednich czynników.

Po trzecie, to zrobiłem dziś klatkę i biceps. Poszedłem też pobiegać. Nad Wisłą. Noc, śnieg, piździ, światła odbijają się w czarnej wodzie. Biegnę, ale wiem, że nie ucieknę. Nie ucieknę, bo jestem złapany.

Wokół nie ma nikogo. Staję, patrzę w fale. Pluję.

Kuźwa, zdaje się, że po prostu nie ma dokąd uciec. Wokół noc, hurtownie materiałów budowlanych, druty, płoty, pola. Nie mam kasy, nie mam pomysłu, mam obowiązki. Jestem tu gdzie jestem i nigdzie się nie wybieram.

No i to jest to "po trzecie". Człowiek marzył, by być kimś i stał się kimś, tyle tylko, że nie o to mu chodziło. A nawet jeszcze lepiej! Dokładnie o to mu chodziło! Tyle tylko, że nie o to, bo w gruncie rzeczy nigdy nie chodziło o to, by być kimś. Chodziło o to, żeby się zmieniać, rozwijać, wzrastać. Dążyć do kądś, do czegoś. A teraz już się jest. Tu. O proszę bardzo.

Największym ludzkim wyzwaniem i marzeniem jest stać się kimś innym. Wszystkie te brednie o tym, że chodzi o to, by być sobą, można o kant dupy rozbić. Nie ma nic bardziej upiornego, niż być sobą.

Żebym tylko ja się nie zakałapućkał, żebym wyraził sedno…

Chodzi mi o to, że jestem osaczony przez tego, kim jestem. To jest doznanie, które zaczyna się po czterdziestce i wcześniej nie ma mowy, by to pojąć. Jacek Masłowski terapeuta, mówił mi, że kryzys wieku średniego wiąże się, z błędami wychowawczymi na poziomie nastolatka, które u mężczyzny wychodzą po czterdziestce. Być może, ale chyba nie tylko. Mi się zdaje, że tu chodzi o tę uporczywość siebie.

To wszystko, co stworzyłem, dopadło mnie i teraz czegoś ode mnie żąda. Ten coś chce, tamten coś pierdoli, mam jakieś mieszkanie, jakąś dzielnicę, jakieś nazwisko. I chociaż nie wiem, jak bym się natężał, to już tego nie zmienię, taki to ciężar.

I teraz będzie to sedno: postanowiłem trenować, bo to jedyna widoczna zmiana, jaką mogę sobie zafundować w bezruchu.

Kupiłem sobie odżywkę białkowo węglowodanową. Pierwszą w życiu. Pakuję. W czerwcu ciągle będę miał 45 lat.


-----------------------

Zaraz znowu muszę jechać do Krakowa. Nie wiem, czy uda mi się utrzymać reżim ćwiczeń przy tych ciągłych wyjazdach, ale robię nowy program telewizyjny. Premiera już w marcu.

Wszystko już było. Kobiety były. Te piękne w szortach, takie jak żona Lewandziora też. I jak Valerie… Po co im zawracać głowy…

Spinning

Holmes Place w Hiltonie to takie jakby własne miasto. Ma swoje dzielnice. W zależności od tego, gdzie się pójdzie, takich ludzi się spotka. Po środku maty ćwiczy artystka cyrkowa, lub baletnica - cała na czarno, które swoje filigranowe ciało potrafi wygiąć jak sprężynę. Ma drobną pięknę buźkę, czarne włosy, jest śliczna. Nagle przyjmuje niezwykle bezpruderyjną pozę: oparta na łokciach i szeroko rozsuniętych kolanach wypina okrągłą pupę w górę i tak zastyga, jakby nieświadoma spustoszenia, które może czynić. Przełykam głośno ślinę, udając, że nie patrzę - nie, oczywiście że nie patrzę, takie rzeczy są naturalne, zupełnie mnie nie wzruszają… Nagle, nie zmieniwszy pozy baletnica zaczyna prowadzić beztroską rozmowę z kolegą, który nadchodzi ku niej przez las maszyn. On wydaje się całkiem rozluźniony i swobodny. Tego dla mnie za wiele. Jak można zachować tego typu dezynwolturę!? tego rodzaju niewzruszoność na kobiecy seksapil, który w postaci filigranowej baletnicy staje się gniotąco natarczywy. To wręcz niegrzeczne!

Valerie proponuje, żebyśmy poszli na spinning.

- Regard, Rafael - mówi - ten pan się gapi…

Rzeczywiście. Przy jednej z maszyn pręży się łysy Egipcjanin i zerka ócz swych rozżarzonymi węglami na Valerie. Jakby chciał ją przewiercić. Skąd wiem, że to Egipcjanin? Ależ proszę was… Wygląda więc na to, że nie tylko ja się gapię, choć ja się wcale nie gapiłem - chciałem tylko wyrównać straszliwą dysproporcję w reakcjach jaka wytworzyła się wokół baletnicy.

Valerie prowadzi mnie do sali, która znajduje się w innej części tego metropolis. Za zamkniętymi drzwiami stoją maszyny do spiningu. W drzwiach zatrzymuje nas wesoła dziewczyna, która wymierzywszy Valerie klapsa woła: hej! a kiedy przyjdziesz do nas robić tyłek?


- Jeśli ti dasz radę spinning, to Valerie se a tre agradable… - nie jestem pewien, co to znaczy, czy że Valerie będzie bardzo zadowolona, czy że Valerie będzie bardzo miła…?

- Mą ne e pa - mówi Valerie prowadząc mnie do maszyny, co znaczy: nie martw się, i dodaje: il vua tiu, czyli ona wsistko widzi…

Podłączamy się do maszyn i ruszamy. Najpier powoli jak żółw ociężale, później trenerka włącza Leibach i rozkręcamy się jak blitz krieg. Myślę - e, co tam, pojeździmy trochę na rowerkach, nic mnie tu nie może zaskoczyć - ale nagle ona, czyli czerstwa mocna baba z AWFu woła: wstań!

Wstań!? Jak to wstań!?

Znaczy to, żeby wstać na nogi i jechać w takiej pozie kolarskiego sprintu, albo wspinania się pod górę. I ona wrzeszczy: dokręć! Co znaczy, że trzeba sobie dokręcić śrubę. Dosłownie! Przy rowerze jest śruba i trzeba ją sobie dokręcić na trudniej. W głośnikach Niemiec przemawia głębokim głosem swoje proroctwa, bas zapierdala, a ja pedałuję pod górę. Chuj, nie odpuszczę!

Ale pani z AWFu mówi: nie wisieć na kierownicy - ramiona swobodne!

Chodzi jej o to, żeby chodząc na pedałach nie opierać ciężaru ciała na rękach na kierownicy. Próbuję zrobić, co mi każe, ale natychmiast czuję, że to niewykonalne. Nie dlatego, żebym nie umiał równowagi utrzymać, nie - chodzi o to, że nogi zaczynają mnie palić po czterech obrotach. Cały ciężar ciała na nogach, a nogi się kręcą. O ja pierdolę!

- Einz, zwei, eins, zwei! - krzyczy baba z AWFu podając rytm. A rytm zapierdala na niemiecką punkową nutę.

Już mi się wydaje, że jakoś to będzie, kiedy baba z AWFu mówi: nie odbijać się!

A to znaczy, żeby nie ułatwiać sobie przeskakiwaniem z pedału na pedał tylko żeby cały ciężar na udach trzymać. Osz kuuurwia!

Zasuwamy tak przez dwie godziny, znaczy pięć minut pod górę non stop. Zaczyna się ze mnie lać. Dobrze, że mam na kierownicy ręcznik.

O nie, myślę sobie, niedoczekanie twoje, babo z AWFu z tą twoją wielką umięśnioną dupą! Niedoczekanie, że wymięknę! Szczególnie, że wokół mnie konkurencja bezlitosna: dziewczęta.

Jadę. Czuję, że tchu mi brakuje, ale jadę. Każe wstać, to wstaję. Mówi: usiądź, to siadam. Mówi, pij, to piję. Mówi, leć, lecę, mówi, nie myśl, nie myślę, mówi kochaj, kocham, zabijaj, zabijam, odpocznij, odpoczywam.

Zchodzę z roweru i tracę łączność z ziemią. Valerie? Kim jest Valerie? Do domu iść. Tam się spokojnie zestarzeć i umrzeć. Tylko wcześniej zjeść coś.