Galaxy, Kazimierz, Kraków. Najdziwniejsze jest to, że jestem taki koszmarnie trzeźwy.
Nie piję. Uporczywie nie piję. Wszystko mi się prostuje. Zaczynam tracić kontakt z tą głębią, którą zawsze miałem otwartą pod nogami, jakby jezioro nad którym balansowałem zaczęło zamarzać. Nie mogę już wpaść w tę toń i utonąć. Nie wyłonię się na drugim brzegu - nagi, ogołocony z pieniędzy, z pamięci. Jestem tu.
Galaxy, Kazimierz, Kraków - jest wymiarem mojej rzeczywistości. Nie ma to brzmieć zawile. Po prostu. Te ściany, ten pokój, łóżko, wykładzina i ja. Nic się nie zdarzy. Moja wyobraźnia została unieruchomiona.
Schodzę na dół do siłowni. Dziupla z kilkoma maszynami. Są dwa lekkie hantle i atlas, który nie działa. Obok mnie w stałym rytmie kroczy pani. Czy wie, że ma obok siebie wariata? Boi się zerknąć w lustro - jest dyskretna, nie chce zniweczyć mojej odrębności. Kroczy w swoją stronę - niesie los swojego ciała, wie, że w niczym jej nie ulżę, nie pomogę.
Płynę na wiosłach na 10 minut. Najgorsze jest to, że nawet o niej nie marzę. Obok mnie kroczy kobieta, a ja nie mam żadnych planów z nią związanych, żadnych chęci. Nie chcę nawet jej zabić.
Jestem sam. W tej trzeźwości nie mam nikomu nic do powiedzenia. Potem leżę na łóżku i nawet nie włączam telewizora. Myślę - po co to?
Schudłem trzy kilo, myślę. Fajnie, myślę. O to mi szło.
Moje ciało nabiera kształtu. Wyłania się coś z tej barbapapy. Powoli… powoli odniosę sukces. Przypłacony trzeźwością.
Za oknem Kraków, a mi się nie chce. Jutro pójdę na cmentarz żydowski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz