Spotykam ją w recepcji FitnessClub S4 przy Puławskiej 39. Czeka na mnie z szerokim uśmiechem. Jest wesoła, otwarta, nieduża i sprężynowa. Jak nóż. Oczami wyobraźni mógłbym ją przenieść do portowej speluny w Lizbonie, gdzie Paco zapija miłość cierpką bagaco, a Inez sączy w ciemność smętne fado. Drzwi się otwierają i wchodzi ona, Lady D. - tańczyć tango.
Lady D. bierze mnie na bok i oswaja. Zadaje pytania o przeszłość i czy miałem złamania. Owszem, mówię, miałem… Serce złamane miałem. W trzech miejscach z przemieszczeniami. Nie do naprawy…
Potem Lady D. zaczyna mnie mierzyć. W tym celu kuca przede mną i obejmuje mi centymetrem krawieckim udo. Dość to wszystko niezwykłe… Gdyby nie moja notoryczna skłonność do nudy, uległbym oszołomieniu.
Mamy wyniki:
Pas: 97cm
Klatka: 104
Udo: 62
Biceps: 31
- Popracujemy nad twoimi rękoma - mówi Luiza, odnosząc się zapewne do liczby 31. Tia…
Siadam na wiosełka i odpływam. Luiza idzie się przystosować. Kiedy wraca, wygląda tak:
Uroczo. Ja natomiast wyglądam tak:
Przystępujemy do pracy. Najpierw wyciskam na ławeczce, potem podnoszę hantle nad głowę siedząc na ławce, następnie wznoszę sztangę ćwicząc na biceps, coś tam jeszcze i jeszcze, a potem idziemy na salę do tańca i ruchańca, czyli wszelkiego podskakiwania. I tu mi się zaczyna podobać. Wielkie wnętrze, bardzo wysokie, trochę jak lofty w Nowym Yorku z dachami pod niebem, wielkie lustro, piłki, ciężarki, skakanki… choć nie, skakanki akurat nie ma. Pompuje muzyka, a przed lustrem tańczy jedna osoba - hermafrodyta - w stroju nie pozwalającym zidentyfikować płci, może chłopak, może dziewczyna, nie wiem.
Muzyka nas ogłusza, obejmuje, ale to dobra muzyka. B-Boyska, rytmiczna, nowoczesna. Bez wiochy. Lady D. zaczyna tańczyć - widać, że ma to w sobie, ten zapał, ten rezonans, który każe ciału się ruszać, gdy rytm zgniata żebra. Fajna ona jest.
A potem zaczyna mnie kompromitować. To znaczy nie robi nic specjalnie, po prostu samo to wszystko wychodzi - daje mi ćwiczenia na mięśnie brzucha, a że ja za bardzo na te mięśnie nie jestem przygotowany, to i tak to wychodzi. Czuję się jakiś taki dorosły.
Po co ci to, Betlej?
Chcę wyrzeźbić maskę, pod którą ukryję swoje umieranie. A to już się zaczęło i już prześwituje.
- Lady D.? Czy myślisz, że mogę osiągnąć cel? - pytam przekrzykując muzykę.
- Co?!
- Czy moogę osiągnąć ceel!? - wrzeszczę jej do ucha.
- A jaki jest twój ceeel!?
Właśnie. Chcę być jak Bradley Cooper, jak ktoś inny… nie wiem… Jezu!
Luizo... Ratuj mnie... Jestem sam, jestem stary, umieram.
A Lady D. tylko się uśmiecha, mówi, że dam radę i że jestem świetny. Jak to niewiele potrzeba… Potrzeba, żeby ktoś w człowieka uwierzył… albo nawet nie musi wierzyć, wystarczy, żeby skłamał, że wierzy. Żeby pokazał jak się zachwyca. I Lady D. się mną zachwyca. Pomaga mi wygiąć nogę i mówi, że robię to świetnie, choć wcale tego nie robię świetnie. I mówi do mnie w takich słowach: jesteś dużym silnym mężczyzną…. Mężczyzną… Przystojnym… Szczupłym…. Osiągniesz rezultaty bez problemu, musimy tylko trochę popracować… bo masz świetne warunki… i jesteś mężczyzną…
W pewnej chwili przyciska mnie gdzieś w okolicy biodra, ale tak bardziej na brzuchu i pyta: Wiesz co to za mięsień?
Myślę gorączkowo, bo nie wiem, o co pyta: czy o to, co ma pod ręką, czy o jakiś mięsień na mojej nodze, którą - nogę - trzyma w górze i na którą napiera.
- Wydaje mi się, że mój członek… - mówię…
Śmieje się… Ja też się śmieję…
- Nie! Nie, to jest mięsień biodrowo lędźwiowy! - i znowu się śmieje.
Ja też się śmieję. I chyba na tym to polega, żeby się śmiać, co nie?
----------------------
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz