środa, 25 lutego 2015

Ból

Drogi pamiętniku,
niestety nie jest najlepiej: złapałem kontuzję…

Coś mi strzyknęło w plecach. Zbyt agresywnie wskoczyłem na maszyny, za łapczywie ciągnąłem dźwigniami i strzyknęło. Strzyknięcie było prawie słyszalne… to coś takiego, jakby folię plastikową naciągać, słyszeć jak się powoli zrywa…

No i boli.



Boli w górnej części pleców, tam, gdzie plecy zamieniają się w kark.
Myślę, że to naderwanie. Myślę, że to przyczepy mięśnia do kręgosłupa puściły.
A miałem już ostatnie ćwiczenie na plecy… mogłem go już w zasadzie nie robić. Wszystko było dobrze, to chciałem więcej. Zrobiłem 5 serii ściągania drążka do pleców i do klatki piersiowej, ale mnie wzięło jeszcze na dodatkową serię na wąskim uchwycie (to tak, jakby się podciągać trzymając pręt wystający ze ściany). 55 kilo. I wystarczyło…

Po co mi to było?

Trzeba było pójść na inne maszyny. Chciałem jeszcze nogi porobić. Przysiady.
Ale musiałem wrócić do szatni… Teraz rozglądam się wokół siebie obrotami całego tułowia, bo kark mam sztywny. Jak po wypadku samochodowym.
Tyle dobrego, że mam czas, żeby coś napisać…  

Tak patrzę na siebie… Nie wiem, czy mi się to wszystko uda… Słaby jestem. Chudy z natury. Nie ma we mnie nic z zapaśnika. Z ciężarowca. Nie umiem podnosić. Nie jestem stworzeniem ziemnym. Jestem ptakiem.

Moje kości zostały stworzone do latania. Nie do pracy w polu.
Mój wzrok do patrzenia w dal, nie w bruzdy.
Moje myśli są jak skrzydła.
Nie znoszę zapachu potu. Nie lubię ciasnych pomieszczeń.
Ciągnie mnie w przestrzeń.

Po prostu przestrzeni nie ma…

niedziela, 22 lutego 2015

Ciało Sergieja Polunina

Umrę.

Umrę umrę umrę.

Nie wiem kiedy umrę.
Nie wiem jak.
Wiem że.

Prześladuje mnie ta myśl. I gdyby to jeszcze wciąż była fantazja, ale widzę tę śmierć, przeczuwam ją, mam ją na wyciągnięcie ręki. Nie, nie chcę zapeszać, nie chcę przywołać - chcę odegnać.

Żyć chcę. Żyć. Patrzeć na to wszystko! Jakie samochody będą w 2100 roku? Nie zobaczę ich. Mam horyzont… ten horyzont nie sięga dalej niż 2069 rok… a nawet wtedy… będę już stary, zmęczony, oczy będą mi łzawić.

David LaChappelle robi mi taki film. Chyba żeby mnie podnębić. Pokazać kim/czym nie jestem, co mi zostało zabrane… albo nie, co utraciłem.

Ciało Sergieja Polunina w tańcu


środa, 18 lutego 2015

17 lutego. Hotel.

Galaxy, Kazimierz, Kraków. Najdziwniejsze jest to, że jestem taki koszmarnie trzeźwy.

Nie piję. Uporczywie nie piję. Wszystko mi się prostuje. Zaczynam tracić kontakt z tą głębią, którą zawsze miałem otwartą pod nogami, jakby jezioro nad którym balansowałem zaczęło zamarzać. Nie mogę już wpaść w tę toń i utonąć. Nie wyłonię się na drugim brzegu - nagi, ogołocony z pieniędzy, z pamięci. Jestem tu.



Galaxy, Kazimierz, Kraków - jest wymiarem mojej rzeczywistości. Nie ma to brzmieć zawile. Po prostu. Te ściany, ten pokój, łóżko, wykładzina i ja. Nic się nie zdarzy. Moja wyobraźnia została unieruchomiona.

Schodzę na dół do siłowni. Dziupla z kilkoma maszynami. Są dwa lekkie hantle i atlas, który nie działa. Obok mnie w stałym rytmie kroczy pani. Czy wie, że ma obok siebie wariata? Boi się zerknąć w lustro - jest dyskretna, nie chce zniweczyć mojej odrębności. Kroczy w swoją stronę - niesie los swojego ciała, wie, że w niczym jej nie ulżę, nie pomogę.


Płynę na wiosłach na 10 minut. Najgorsze jest to, że nawet o niej nie marzę. Obok mnie kroczy kobieta, a ja nie mam żadnych planów z nią związanych, żadnych chęci. Nie chcę nawet jej zabić.

Jestem sam. W tej trzeźwości nie mam nikomu nic do powiedzenia. Potem leżę na łóżku i nawet nie włączam telewizora. Myślę - po co to?

Schudłem trzy kilo, myślę. Fajnie, myślę. O to mi szło.

Moje ciało nabiera kształtu. Wyłania się coś z tej barbapapy. Powoli… powoli odniosę sukces. Przypłacony trzeźwością.

Za oknem Kraków, a mi się nie chce. Jutro pójdę na cmentarz żydowski.


piątek, 13 lutego 2015

Opona/Dysk/Pamięć

Mam oponę wokół brzucha. Czasami myślę, że jest nieredukowalna, że co bym nie zrobił, ona tam zostanie. Gdy głodowałem przez miesiąc w Krakowie, ta opona została. Wszystko schudło, zmarniało - i ona też schudła, ale nie zniknęła. Jest jak słój na pniu dębu - oznacza coś więcej niż warstwę tłuszczu. To zewnętrzny dysk mojej pamięci.

Nawet trudno powiedzieć, że zewnętrzny, bo przecież wewnętrzny. Noszę ją/go pod skórą. A jednak jest to element, który wydaje się niekonieczny, nie mający zastosowania. Wiszący na mnie. Trochę jak włosy, które można przecież zgolić. Włosy są wewnętrzne, czy zewnętrzne?

Czasami myślę, że zebrałem w tej oponie echa wszystkich momentów życia. Że jestem tam cały ja - ten ja, który jest doświadczeniem. Czy zrzucenie tej opony jest w ogóle realne? Czy nie marzę, by odrzucić siebie samego? Pamięć o tym wszystkim, kim byłem, gdzie byłem, co zrobiłem…

A to jest rzecz intymna.

Ciekawe, myślę, czy intymność to rzecz wewnętrzna, czy zewnętrzna? Ta pamięć… Niby to moje, osobiste, a jednak, jakby nie moje, jakby nie osobiste, jakby należące też do innych. Zdaje się, że ja… ja… jeśli coś takiego istnieje… czyli to coś, ten mechanizm, który wytwarza wspomnienia, tę pamięć, który to wszystko przeżywa, ciągle jest osobny, znajduje się gdzie indziej. Jak ciało i ta opona.

Czy ta opona to ciało? Czy taż opona to wytwór ciała? Jak włosy, odchody. Czy ciało może bez tej opony żyć? Czy bez niej to ciągle będzie to samo ciało?

Czy bez pamięci to ciągle będę ja?

Myślę teraz, że ta paralela idzie dalej. Mam taki mechanizm w głowie, który nazywa się zapominanie. Wypieranie. Odrzucanie. Niczego nie pamiętam - no, prawie niczego. Naprawdę. Nieustannie i uporczywie zapominam. Bardzo wiele przeżywam, wiele doświadczam, ciągle znajduję się w nowych, przedziwnych sytuacjach - sytuacjach barwnych, wartych zapamiętania. Tak mocno wiążę się z miejscami, sprawami, ludźmi… a jednak… tak niewiele z tego zostaje. Tak niewiele potrafię opowiedzieć. Ktoś nawet przy mnie coś opowiada, coś super, coś, co i ja przeżywałem, a ja stoję jak kołek i słucham, bo ja nic takiego nigdy nie przeżyłem…. Albo nawet ktoś mi mnie opowiada - mówi: pamiętasz, Betlej, jak żeś podskoczył, zaryczał, zaśpiewał… a ja nic. Nie pamiętam. Jakbym się z tego wszystkiego ciągle wyodrębniał, jakby to się zdarzało komuś innemu. Kogo nie znam. Kogo zapomniałem. Nie mi.

Moje ciało podczas projektu Hunger/Głód. Nawet po radykalnym schudnięciu zachowałem oponę na brzuchu.


Może ten mechanizm to trawienie?

Zasadniczo jestem szczupły. Nigdy nie miałem problemów z nadwagą. Moje ciało jest smukłe, nawet chude… choć tyle jem, tyle zjadłem, w tylu miejscach.

Mój organizm jest jak mój mózg. Zapomina. Jestem szczupły na ciele i na pamięci. Wybiórzy. Niewiele z tego, co zjadłem, odłożyło się w mojej oponie. A w dodatku i ta opona/a i ta pamięć wydają mi się obce.

Może nie warto mnie karmić?

Co odkłada się w oponie? Czy te rzeczy najważniejsze? Czy też te niechciane? Te, które sprawiły mi ból i nie chciały się strawić/wydalić?

Czy będę potrafił na nowo stać się człowiekiem, który żyje na bieżąco?

---------

PS: Myślę tak sobie jeszcze na dokładkę… że moja mama bardzo mnie karmiła. Dbała zawsze, żebym był najedzony. Może ta moja szczupłość to jakoś jej na złość?

Oscylacja na atlasie

Nie jestem pewien, co to jest… Obraz: mężczyzna w niedużym pomieszczeniu porusza się rytmicznie spięty z maszyną. Sytuacji towarzyszy bezosobowa muzyka. Mężczyzna się męczy, ma grymas cierpienia na twarzy. Zdaje się, że jest muskułem poruszającym stalowy mechanizm. Do przodu i do tyłu, w górę i na dół. I jeszcze raz tak samo.

Co to oznacza?

Oczywiście jest prozaiczne wyjaśnienie, a może nawet bardziej opis: Betlej ćwiczy na atlasie. Ale ten opis nic nie wyjaśnia. Żeby zrozumieć, potrzebna jest metafora. Bez niej obraz jest zbyt sklejony z pospolitością, a przez to nic nie znaczący. Gdyby wyjąć scenę z kontekstu współczesności, to kim by ten człowiek był? I czy to jest człowiek?

Nie rozumiem tego, na co patrzę. Widzę i znam, ale nie rozumiem. Nie potrafię wyjaśnić, co się ze mną dzieje. Dlaczego poruszam maszyną? Do czego potrzebna mi ta symbioza? I jaki przedziwny to przedmiot! Czeka na mnie jak sęp. Albo pasożyt… kleszcz zaczajony w listowiu na moment, gdy pojawi się zwierze, by rzucić się i wczepić w żywe ciało.


Gąszcz maszyn czekających na ludzi, którzy przyjdą, żeby nimi poruszyć. Nic więcej. Nie przestawić, nie naprawić - poruszyć. Nic nie zmieniając. Maszyny, które mają indukować zmęczenie i ból. Jakoś to się odwołuje do sal tortur - ale tam był prześladowca, tam był cel - wyciągnięcie zeznań, nawrócenie, kara, pokuta… a tu?

Indukowane zmęczenie… Może o to chodzi? Ciało bezużyteczne, zaniedbane, tu odnajduje swój współczesny wyraz - czegoś, co się musi poruszać, choć ten ruch jest zbędny. Czyżby ruch stał się przestarzałą formą obecności? A zmęczenie reliktem prehistorii? Musimy się ruszać, musimy się męczyć, bo tak zostaliśmy ukształtowani, ale ani to ani to do niczego już nie służy.

Może to o to chodzi? Może siłownia i fitness są wyrazem zamierania ruchu i zmęczenia?

Człowiek-Nie-Zmęczony, Człowiek-Bez-Ruchu. Człowiek-Wypoczęty, Człowiek-Statyczny…

Być może to są nowe synonimy człowieka. Homo Stabilis.

Może oznacza to, że idziemy w stronę całkowitej kontroli ruchu. Ciało nieruchome. Corpus Immobiles.  Ruch ograniczony zakresem ruchu maszyny. Państwo jako maszyna, prawo jako mechanizm. Ciało wprzęgnięte w maszynę i maszynerię, a jego ruch poddany całkowitej kontroli. Świat bez ruchu spontanicznego.

Ciało zawsze mi się zdawało najbardziej anarchistycznym elementem świata. Spętać ciało, sprzęgnąć je z maszyną - nawet jeśli maszyna nie jest stalowa, to niech to będzie maszyneria naszej wyobraźni. Ruch tylko taki, jaki jest dopuszczalny, jaki został wyobrażony.

Kara za ruch niewłaściwy. Gest niedozwolony.

Czyżby więc moje ćwiczenia były ćwiczeniami z bezruchu? Poddaniem się współczesności i tyranii maszyny?

Może to jakiś początek metafory. Oznaczałoby to, że ćwiczę bo jestem nowoczesny. No tak, ale w ten sposób tylko wróciłem do punktu wyjścia. Wykonałem jeden pełny ruch - jak na atlasie: do przodu i do tyłu. Wydech.

Oscylacja.

wtorek, 10 lutego 2015

Taniec z Lady D.

Tak myślę, co by było, gdyby mnie jakiś samochód grzmotnął na ulicy? Wyobrażam sobie to uderzenie. Nagle. Z boku. Jeb! Wyobrażam sobie, jak mi się kości łamią… jaki to jest po prostu szok dla systemu - takie nagłe uderzenie… 

Czasami jak w nocy idę się wysikać, albo coś, i jak źle przymierzę i przywalę w ścianę barkiem, to czuję namiastkę tego uderzenia. Przenika mnie zdziwienie: taki nagły, bezwzględny opór na drodze. Taka masa obca zupełnie - nieskłonna się nagiąć. Wiecie, o czym mówię? Takie skolidowanie obiektów, z których jeden to nasze ciało, a drugi to coś twardego, potężnego, nieugiętego. Można śnić o czymś, można być pełnym omamów, kiedy nagle to coś wgryza się w nas bezlitosną bryłą.  

Jak widzę gościa, który zapierdala przez Powiśle samochodem i dociska gaz, bo chce tam kogoś wyprzedzić na Kruczkowskiego lub Dobrej, żeby zdążyć się wcisnąć prawym pasem, to mnie taka cholera bierze. Jak Garp, mam odruch, żeby się rzucić, dopędzić gdzieś na światłach… powstrzymuje mnie tylko myśl o tym, co dalej. Dopędzę i co? Tłumaczyć? To mi powie: spierdalaj kutasie. Bić? To policja przyjedzie, do pierdla mnie zamkną, jeszcze będzie skandal, że dziennikarz polskiego radia i prowadzący programy w TV brał udział w bójce. Trochę już nie mogę sobie na to pozwolić. Ale prawdę mówiąc zajebałbym. Dopadł, wyciągnął z samochodu i zajebał. 

Powiśle. Dzieci z tornisterkami pomykają do szkoły, a dureń jeden z drugim musi zapierdalać z nogą na gazie. No kurwa! Co w tych ludziach siedzi? Czego trzeba nie rozumieć, żeby nie pojąć, że w ten sposób od 1990 roku w Polsce zginęło 145 000 ludzi! 

Myślę, że za 100 lat to będzie wyglądać pociesznie, że każdy mógł wsiąść do dwutonowej maszyny i jechać jak chciał przez ulice pełne dzieci, starców i kalek… że się ludzie bali puszczać dzieci same do sklepu w obawie, że zostaną zabite przez jakąś księgową, że można było te kloce porzucić na chodniku tarasując ludziom przejście i chuj. I że to w dodatku truło! Ha ha! 

Przychodzę na trening z Lady D. pełen tych myśli. Jest 10 rano, dnia pańskiego bardzo ładnego. Słońce świeci, lekki mróz trzyma, chce się żyć. Na recepcji klubu fitness S4 przy Puławskiej śmierdzi kupą. 

Miła pani siedzi za ladą, obsługuje mnie uprzejmie, ale śmierdzi klockiem, nie da się zaprzeczyć, jakby ktoś zamiast do kibla poszedł w kąt i pod drukarkę się zesrał. 

Dość to dziwne na wstępie. Pani mówi, że nie wie dlaczego. 

Lady D. tryska optymizmem, uśmiecha się od ucha do ucha, jak to ona potrafi i od razu każe mi się brać do roboty. Nie stoimy, Betlej, ćwiczymy! - mówi i każe mi wiosełkami pomachać na rozgrzewkę. No to jadę na pełnym obciążeniu. W 10 minut robię 2552 metry. Trochę jakby rekord. Jestem w formie! Dzień piękny, Lady D. piękna, życie piękne i nawet ten klocek w recepcji mnie nie zniechęcił. 



- Plecy mnie trochę bolą - mówi Lady D. 

- Od czego? - pytam.

- Od nocy… - i śmieje się. Ja też się śmieję. 

Wokół sporo osób się pręży. Ćwiczą, starają się, podnoszą. Jest nawet jeden zawodowiec, który ćwiczy jakby interesy na poczcie załatwiał. Tak mi przez myśl przechodzi: weź takiego wyproś… - Przepraszam, ale mógłby pan pójść? Wkurwia mnie pan. 

Dobra, kilka profesjonalnych uwag, żeby nie było, że tam sobie tylko jaja robię. Dziś ćwiczyłem mięśnie klatki piersiowej, triceps i biceps, plus brzuch i rozciąganie.

- Pokaż bicki ja ci cycki! - mówi Lady D. i się śmieje. Ja też się śmieję. 

Na KLATKĘ ROBIĘ TAK:
- wyciskanie sztangi na ławce płaskiej;
- wyciskanie sztangi na ławce skośne -głową w dół;
- przenoszenie sztangielki za głowę w leżeniu na ławce płaskiej
- pompki z rękoma ustawionymi na podwyższeniu.

TRICEPS:
- wyciskanie sztangi wąskim nachwytem;
- wyciskanie francuskie;
- wąskie pompki na triceps

BICEPS:
- zginanie przedramion na modlitewniku;
- zginanie przedramion ze sztangą w dłoniach;
- zginanie przedramion z drążkiem wyciągu dolnego.

BRZUCH:
- Crunch-zginanie tułowia do siadu z uniesionymi nogami (na podwyższeniu);
- wznosi miednicy i opuszczanie nóg nad podłogę;
- plunk, czyli deska.

Brzuch mi nie szedł. Znowu się zorientowałem, jaki słaby jestem. Jaki rozpieszczony. I umrę. Kiedyś w końcu umrę. Jak nie pod kołami, to na raka! Nosz kurwa!


-------------

Lady D. czyli Luiza Dąbrowska na co dzień mnie motywuje, dba o prawidłową technikę wykonania ćwiczeń, asystuje, sprawuje opiekę oraz stwarza doskonały i niepowtarzalny nastrój na każdym treningu. Jestem jej wdzięczny za to, że ma dla mnie cierpliwość. 

Krytyka opinii

Idę do McFita z Dymkiem i Kapelą. To dwóch młodych opiniotwórców - chyba jakoś tak trzeba ich nazwać - z Dziennika Opinii Krytyki Politycznej. Dymek ma ze dwa metry wzrostu i wygląda jak Kliczko, a Kapela ma metr wzrostu i wygląda jak narzędzie do otwierania puszek. Jest taki filigranowy ale żylasty. Mięśnie ma uwidocznione, wszystko zaraz pod skórą, do tego drwiący głos i bardzo rozsądne opinie. A, no i ma jeszcze włosy takie trochę dłuższe, więc wygląda bardzo ładnie. Ja, jak zauważa, Dymek, mógłbym być ich ojcem, a w zasadzie ojcem Dymka, bo dymek mówi to tylko o sobie - że mógłbym być jego ojcem. Ale Kapeli ojcem też mógłbym być, czemu nie. Nie mam nic przeciwko Kapeli. 

- No i może byłbym twoim ojcem - mówię Dymkowi, zachowując czujność dowcipu - gdyby mi wtedy ciotka ze Stanów nie przysłała kondonów. 

Nigdy się nie nauczyłem mówić "kondomów" i chyba już tak zostanie. Nie przypominam sobie, żeby u mnie na podwórku mówiło się: "ty kondomie!" albo "ty pęknięty kondomie". Nie! Zawsze było "kondonie". "Ty kondonie"… jeszcze można było dodać "obsrany" na przykład. No i jak teraz wymieniam ny na my to mi się gubi dość istotna zawartość emocjonalna tego słowa. Jakbym mówił o czymś innym. 

No więc mu insynuuję, że z jego mamą coś tam coś tam, co się trzyma chyba w poetyce siłowni. A rzecz się dzieje na wiosełkach - to znaczy na tych maszynach, które udają wiosełka. Wiosłujemy tam sobie razem, ale widzę, że Dymek nie ma techniki. Zapalczywy jest, ale bez techniki. Opowiada mi przy tym o swoich studiach w USA i o tym, jak kampusy walczą o studentów stawiając kolejne sale gimnastyczne i centra fitness. Ciekawe, kiedy u nas tak będzie? Pamiętam, jak zapierdalałem na wf na jakiś brudny basen politechniki, gdzie łapałem grzybice stóp raz po raz i wąchałem woń spod pach. 

Ale to stare czasy. Chuj z tym. Co tam będę Dymkowi głowę zawracał. Gdzie tam młody starego zrozumie… syn ojca. Wiadomo, ojciec jest po to, żeby kasę dawać i nie pierdolić. 

Dojeżdżam tymi wiosłami do 2,5 kilometra i trochę mnie zadyszka łapie. Po Dymku nie widać nic. 

Idziemy więc do Kapeli. 

Ćwiczy dzielnie na plecy. Muskulatura mu się zarysowuje jak klawisze fortepianu. Robię mu zdjęcie. 


W ogóle Kapela fajny jest. Nie daje się sprowokować i wszystko traktuje poważnie. A jak żartuje, to uprzedza zmieniając tembr głosu, jakby specjalnie w cudzysłów brał. Poczucie humoru ma, i to nawet fajne jak na komunistę. Znaczy idealistę. Znaczy ideologa. 

Pytam go, a w zasadzie ich, czy są gejami. Tak pytam: Dymek, a ty nie jesteś gejem? - a potem: Jasiu, a ty nie jesteś gejem? - czyli tak samo pytam, żeby nie było jakichś niesprawiedliwości. Zaprzeczają. Nie jakoś bardzo żywiołowo, ale zaprzeczają. Dymek nawet mówi, że dziewczynę gdzieś tam ma. We Wrocławiu czy gdzieś. Dziwne… Założyłbym się, że Dymek jest gejem. Mam nawet wrażenie, że był u mnie w radiu jako gej… W sumie to zawiedziony jestem. Skoro nie gej, to jakby nie ma nic do zaproponowania, nic szczególnego. Wiadomo, gdyby był gejem, albo chociaż Żydem. A tu taki zwyczajny heteryk? 

No ale opinie ma ten Dymek, i je wygłasza. Nawet nie są to złe opinie. Na Krytykę Polityczną całkiem dobre! W ogóle się nie można przyczepić. Widać, że to wszystko nawet jakoś przemyślane, nawet trzyma się kupy… i brzmi! A to jest najważniejsze: żeby opinie brzmiały. 



No to robimy przysiady ze sztangą. Fajnie się je robi. Ledwo podnoszę tyle co Kapela, choć Kapela wygląda przy mnie jak mój syn. Tak się przy okazji rozglądam trochę, patrzę, co tam się jeszcze dzieje w McFicie i słusznie robię, bo nagle przechodzi obok mnie panna, która do złudzenia przypomina Martę Domachowską. Pytam się, czy Marta Domachowska, a ona, że nie, że nie Marta. Dziwne! Uderzające podobieństwo. Niezrażony podchodzę jednak do niej z kolegą Miśką, bo jestem tu z kolegą Miśką z RDC, który nagrywa wszystko dla radia i zagaduję, że niby co robi i co tam ćwiczy. Mówi, że jest pierwszy raz i że coś tam ćwiczy sobie. Pytam więc, jak ma na imię, a ona że Marta. A ja na to, że jak to Marta, skoro mówiła, że nie Marta! A ona, że żartowała, bo chciała nas zbyć. Wtedy się orientuję, że dla niej przecież my jesteśmy z mediów i pewnie ma dość takich jak my. Ale biorę ją na uśmiech i pytam, czy słyszała, że jest narzeczoną tego znanego tenisisty Jerzego Janowicza. A ona się śmieje i mówi, że słyszała. A ja pytam, czy to prawda, ona, że owszem. No to ja pytam, co tam u Jerzego, a ona, że jest w Montpelier w ćwierćfinale turnieju ATP. Pytam, czy dojedzie do niego, a ona, że się nie wybiera. 

Hmm, czyli Marta w Warszawie jest bez chłopaka…. Ładna ona… o mniej więcej tak wyglądała, jak ją zobaczyłem. 

Wracam do chłopaków. Ruszamy jeszcze jakimiś ciężarami, ale dość niemrawo. 

Pytam ich więc, czy się boją śmierci. Od razu zaprzeczają. Nie! - mówią. - Nie, nie boimy się! - mówią. - Ja się nie boję - mówi Kapela, i potrząsa głową. - Gdybym się bał, to bym… (i tu mi trochę jego argumentacja umyka - nie jestem pewien, co mówi, ale coś o procesach sądowych) - a na końcu brzmi to jakoś tak: groźby śmierci… 

Rozumiem z tego tyle, że otrzymywał groźby śmierci. 

Jezu! Od kogo? - zastanawiam się. Od kogo mógł taki fajny miły kolega dostawać pogróżki tego rodzaju?

- Od nacjonalistów - wyjaśnia Kapela. 

A no tak, rzecz jasna. 

Hmm, smutne. 

Dymek też mówi, że się nie boi. Wiadomo, młode chłopaki, jeszcze niczego się nie boją. Mogliby jeszcze latać na f-16 pod mostami. Kozaki. Nie to co ja. 

Ja się, kurwa, boję śmierci. 

Chuj. Idę jeszcze przycisnąć na wolne ciężary. Robię trzy serie martwego ciągu i podrzuty sztangi. 

Się, kurwa, normalnie boję. 



-------------

Moja rozmowa z Jakubem Dymkiem i Jasiem Kapelą w redakcji Marka Miśki do odsłuchania z podcastów RDC tu: http://rdc.pl/publikacja/miedzy-innymi-betlejewski-co-cialo-znaczy-dzis-filozoficzne-aspekty-ciala-projekt-bradley-cooper/

czwartek, 5 lutego 2015

Cisnę

Cisnę! Żeby nie było, że siadłem i odpuściłem. Nie, jeszcze nie. Cisnę, chociaż wszystko mnie boli, chociaż mi się nie chce, chociaż jestem starym leniem, chociaż jestem po prostu stary i słaby.

Kurwa, dziś idę znowu. Chuj, że mnie boli. Niech boli. Patrzę na tych wszystkich innych, którzy cisną, i sobie myślę, że ich też boli, albo ich bolało. W czym ja jestem lepszy od nich, że mnie nie ma boleć?

Puszczam sobie taki numer na rozruch mentalny:


I w ogóle ściągam sobie ich płytę przez torrenty, rzecz jasna. Zajebista. Natychmiast wpada mi w ucho Get Connected. Nóżka się rusza… 

Lady D., moja trenerka, pisze do mnie: Czytałam Twoje ostatnie wynurzenia na blogu i obserwuje, że jesteś głęboko nieszcześliwym i zagubionym chłopakiem, nie wiem ile w tym kreacji, ale na pewno cząstka prawdy w tej Twojej twórczości jest obecna. W sumie - nie moja sprawa, nie zamierzam się mieszać, ani narzucać. Jesli jednak będziesz potrzebował wsparcia oferuję swoj czas.

Słodka ona jest. Ale Jezu, jest aż tak źle? No w sumie może i racja. Może jestem nieszczęśliwym i zagubionym człowiekiem. Mogę być. Ktoś musi być. Przecież nie mogą wszyscy być szczęśliwi i odnalezieni. Niech Betlej będzie zagubiony, proszę bardzo. 


Umrę!

Przecież ja umrę! 

Ja, jako ciało się rozpadnę! Wpuszczą mnie do ciemnego grobu i zasypią! Jak mojego wujka… patrzyłem na to i nie dowierzałem. Jak to możliwe, żeby bliscy mogli wsadzić swojego ukochanego w pudełko drewniane i zakopać go w ziemi? - Co on sobie myśli - pytałem się w myślach. - Czy czuje się zdradzony? A jeśli tylko śpi? Jeszcze przed chwilą tu był! I był ważny! A teraz jest tam? W ziemi… zakopują go!?

Dziwne, nie pogadam z nim już. Nie pójdę na rowery, nie pogrzebię w narzędziach w garażu… 

Tak, jestem zagubiony!

Wkurwia mnie myśl, że umrę, że ciało mnie zdradzi, że mnie wpuszczą w zimną dziurę w ziemi. Nie daj boże, to będzie jakiś listopad, albo, kurwa, styczeń… 

Nie zgadza mi się to wszystko. Śmierć mi się nie wpisuje w grafik, w plan. Nie mam na nią momentu dobrego. 

Dlatego cisnę. Przed śmiercią chcę jeszcze wyglądać jak Bradley Cooper. 

Chcę, żeby się za mną dupy na plaży oglądały. 

Pierdolę wszystkie książki, które przeczytałem.